Witajcie,
Linkin Park to zespół, który wydaje swoje płyty bardzo regularnie. Mówię tu oczywiście o studyjnych albumach, które wychodzą mniej więcej co 3, 4 lata. Zaangażowanie Linkinów w projekty takie, jak "Reanimation" czy "Collision Course" (nagrana z Jay-z), a także osobne płyty członków grupy (Fort Minor Mike'a czy Dead by Sunrise Chestera) mogą poniekąd usprawiedliwiać częstotliwość wydawania albumów zespołu. Dodatkowo wszelakie działalności charytatywne podejmowane przez LP, takie jak Power The World czy Download for Haiti (jest ich o wiele więcej, ale to już na inną rozprawę), dodatkowo opóźniają nagrywanie płyt. Nie zmienia to jednak faktu, iż chłopaki ciągle pracują nad nowym materiałem, koncertują i robią masę innych rzeczy. Tyle słowem dygresji, zajmijmy się teraz nową płytą Linkinów, wydaną w 2010 roku "A Thousand Suns". A że płyta to dość rewolucyjna, to przekonacie się czytając notkę.
Okładka od razu mówi nam, co nas czeka. Rewolucja. Nowy styl. Faktycznie, ATS to całkowicie nowa i za razem inna produkcja od dotychczasowych dokonań Linkin Park. Udało się LP dokonać rzeczy dość intrygującej, mianowicie podzielili fanów na tych krytycznie nastawionych do zmian oraz na tych, którzy dostrzegają w ATS interesującą zmianę i zmianę tę polubili. Już po "Minutes to Midnight" można było spodziewać się czegoś innego. Poprzednia płyta była lżejsza, było nieco więcej elektroniki, trochę mniej rapu (co z drugiej strony jest nieco usprawiedliwione tym, że Mike robi na scenie coraz więcej), ale jednocześnie mniej powtarzalności. Spójrzcie na to z tej strony: gdyby Linkini grali przez 10 lat to samo, to szybko byśmy się tym znudzili.
"A Thousand Suns" to po trochu eksperyment, po trochu album, a po trochu poszerzanie horyzontów członków zespołu. Widać to w szczególności na koncertach, gdzie dzieje się całkiem sporo. Wróćmy jednak do domowych pieleszy i słuchania w samotności. Jak sprawdza się nowa płyta Linkin Park jako całość? Powiem dyplomatycznie: nie tak dobrze, jak Hybrid Theory czy Meteora, chociaż z drugiej strony ciężko jest porównywać wcześniejsze płyty z obecną. Istnieje jedna, bardzo ważna przyczyna: są to bardzo różne projekty, różne brzmienia i różne priorytety. Zresztą sami członkowie zespołu powiedzieli w jednym z wywiadów, żeby tego nie robić, ponieważ oni sami chcieli zrobić coś nowego. I tu właśnie doszło do podziału wśród fanów: jedni nie mogą znieść zbyt dużej wg nich dawki elektroniki, drugim się podoba i mówią o zmienianiu się wraz z zespołem. Ja stoję bliżej tej drugiej strony. Fakt, że podoba mi się ewolucja zespołu na nowej płycie wcale nie oznacza, że zaraz zacznę słuchać muzyki elektronicznej. Poza tym uważam, że nowy album niesie ze sobą coś dla każdego: jest trochę pop-rocku, rapcore'u, elektroniki i parę smaczków w postaci krótkich utworów (płytę otwiera bardzo klimatyczne "The Requiem"), które nadają płycie rangę albumu koncepcyjnego, czyli takiego, który dobrze działa jako długa całość (47-minutowa całość).
A jak brzmią pełne utwory? Bardzo dobrze się ich słucha, szybko wpadają w ucho i mimo naszpikowania elektroniką miło upływa czas. To mniej więcej tak samo jak w przypadku "Reanimation", nie była to płyta w stylu LP, to było coś wykraczającego poza materiał mimo faktu, że na album składały się same remiksy. Na sukces obu płyt ma spory wpływ Joe Hahn (Mr.Hahn), który w zespole pełni funkcję speca od elektroniki (spec to trochę mało powiedziane), a także reżysera i producenta teledysków. Jego wkład w album słychać w każdym utworze i widać, że razem z Mikiem mieli sporo zabawy przy tworzeniu kawałków.
Nowy album Linkin Park zapowiadany jest na 2012 rok i z jednej strony mam nadzieję, że chłopaki utrzymają formę i wysoki poziom swojej pracy, a z drugiej strony chciałbym usłyszeć w albumie kolejny powiew świeżości, dzięki któremu będziemy znów cieszyć się solidną produkcją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz