piątek, 14 września 2012

"Między 1. ligą, a ekstraklasą nie ma kolosalnej różnicy w poziomie"

Witajcie,
Cudzysłów w temacie umieściłem dlatego, ponieważ nigdy nie przypisałbym sobie podobnych słów. Zdanie to wypowiedział zawodnik beniaminka naszej Ekstraklasy, Tomasz Podgórski. Piłkarz Piasta Gliwice nawet nie zdaje sobie sprawy z powagi własnych słów, a raczej z tego, co one w mojej głowie wywołały. Nie jest to w każdym razie oburzenie, nazwałbym to gromem z jasnego nieba.

Smutne to, gdy zdamy sobie sprawę z tego, na jak niskim poziomie gra nasza Ekstraklasa. Dlaczego smutne? Weźmy sobie za przykład ligę angielską. Wystarczy powiedzieć, że poprzedni sezon był pierwszym od niepamiętnych czasów, gdy wszyscy beniaminkowie utrzymali się w Premier League. Co nam to mówi? Mówi to, jak cholernie ciężko jest zaistnieć w najwyższej klasie rozgrywkowej na takim poziome.
Liga Hiszpańska? Może nie ma takich statystyk jak angielska liga, ale spójrzmy na mały klubik, Getafe. Przebicie się do pierwszej dziesiątki zajęło im parę ładnych sezonów, podczas których spadek był niekiedy dosłownie o krok.

A jak jest u nas? Podbeskidzie Bielsko-Biała (z całym szacunkiem), klubik powiedzmy sobie szczerze z nizin ekstraklasy, potrafi wygrać z Legią i Wisłą w poprzednim sezonie, a w tym prowadzić przez 70 minut z tą pierwszą drużyną. A Legia miała być naszym reprezentantem w Lidze Europejskiej!

Ktoś mógłby mi powiedzieć "No niby tak, ale to chyba dobrze, że poziom jest wyrównany". Zgodziłbym się, gdyby nie fakt, że Ekstraklasa jest na tragicznie niskim poziomie, co nie dodaje uroku naszej I lidze.

Pozdrawiam wszystkich beniaminków, walczcie o lepszą piłkę w Polsce :)

środa, 12 września 2012

No bo przecież nie może być dobrze

Witajcie,
Wygraliśmy. Tak, to prawda. Mołdawię pokonaliśmy 2:0 po całkiem udanym meczu. Ważne jest to, że nasi kopacze potrafili się podnieść po tym ciężkim dla nim czasie, gdy "eksperci" (szkoda, że w ostatnim czasie "eksperci"=hejterzy) krytykowali wszystko i wszystkich. Po niezłym meczu na piekielnie trudnym terenie w Podgoricy przyszedł czas na spotkanie, które trzeba było wygrać i naszym się to udało. Mało tego, był to całkiem przyzwoity mecz, który kontrolowaliśmy prawie w pełni (zdarzyło się gościom stworzyć dwie, trzy sytuacje). Co jednak można było przeczytać np. na www.pilkanozna.pl?

Generalnie dałoby się to określić jako "hate wall", czyli ściana żali i niechęci wobec reprezentacji. Panowie eksperci chyba spodziewali się wyniku co najmniej hokejowego, więc nie dziwię się, że mecz zawiódł ich oczekiwania (niestety autor artykułu nie podpisał się z imienia i nazwiska, więc słowa te kieruję do całej redakcji). Ale pocytujmy trochę, żebym nie okazał się gołosłowny:


We Wrocławiu natomiast piłkarze z Mołdawii, z całym dla nich szacunkiem, ale okupujący miejsce w połowie drugiej setki rankingu FIFA, zamykali nas w polskim polu karnym.

Um.. chciałbym to zobaczyć. Mołdawianie całkiem sprawnie organizowali się w kontrach.... gdzieś do 30 metra naszej bramki, potem już brakowało umiejętności i współpracy. Tak, wiem, sytuacja z 41. minuty przeczy moim słowom. Ale będę się bronił: była to jedna z DWÓCH groźnych sytuacji, jakie goście byli w stanie stworzyć.


Pierwsza połowa w wykonaniu naszego zespołu była tragiczna. Tak, nie bójmy się tego powiedzieć: TRAGICZNA. Cała formacja defensywna grała niepewnie, znów słabiutko spisywał się duet defensywnych pomocników, wiele do gry nie wnosił Mierzejewski, a w poczynaniach napastników widać było brak zgrania i zrozumienia. Gdyby nie karny - zaznaczmy, że mocno kontrowersyjny - pierwsza połowa zakończyłaby się wynikiem 0:0.

Pierwsza połowa TRAGICZNA, powiadacie panowie... Ja widziałem całkiem nieźle wyglądający atak pozycyjny, sprawną (choć nieidealną trzeba przyznać) formację defensywną, a Ariela Borysiuka to można wg mnie tylko chwalić, bo zagrał bardzo dobre spotkanie. Nie oddawał piłek rywalom, był tam gdzie być powinien.
Mocno kontrowersyjny karny? Fakt, przytrzymanie rywala za ramiona i uniemożliwienie wbiegnięcia w pole karne to rzeczywiście kontrowersja. Z jedną rzeczą mogę się zgodzić: Adrian Mierzejewski nie grał dobrze, niespecjalnie potrafił się odnaleźć na boisku i został zmieniony w przerwie przez Waldemara Sobotę.


W drugiej połowie nie było lepiej. Od 46. minuty po boisku biegał Waldemar Sobota, który zmienił Marka Saganowskiego, ale piłkarz Śląska nie odmienił gry gospodarzy. Później na boisku pojawiali się jeszcze Sobiech (za Mierzejewskiego) i Krychowiak (za Borysiuka), ale żadna ze zmian nie powaliła na kolana. Drugiego gola, w zasadzie z niczego, zdobył głową Jakub Wawrzyniak.


I tu chyba oglądałem inny mecz. Sobota dał bardzo dobrą zmianę, był widoczny, parę razy pokazał swoją szybkość i niezłą technikę, więc nie czepiam się. Artur Sobiech robił to, co do niego należało, grając za plecami Lewandowskiego: zgrywał górne piłki, wychodził do rozgrywania, a i czasem cofnął się do drugiej linii, żeby odebrać piłkę. Krychowiak grał ok. 15 minut i w sumie niewiele mogę o nim powiedzieć. W każdym razie nie wyglądało na to, żeby środek pomocy w jakikolwiek sposób cierpiał. A druga połowa była dużo lepsza od pierwszej, zwłaszcza w ostatnich 25 minutach, gdzie praktycznie nie schodziliśmy z połowy Mołdawii.

Koniec końców może nie jest to reprezentacja gotowa zagrać mecz życia z Anglią, ale jeśli potrafimy walczyć w bałkańskim kotle z Czarnogórą, to myślę, że na drugie miejsce mamy szanse.

piątek, 7 września 2012

Piłka nożna nie dla kibiców

Witajcie,
Doszło do czegoś, czego w życiu się nie spodziewałem. Wojna przeciwko kibicom osiągnęła nowy poziom. Absurdy PZPN-owskich poczynań śledzę od dawna, głównie dzięki uprzejmości portalu KoniecPzpn.pl (KLIK!). Ale nie o tym.
Wszystko zaczęło się już przed Euro, kiedy związek zażyczył sobie 32 zł za wstęp do Klubu Kibica Reprezentacji (przeczytajcie to sobie parę razy, przecież to kurwa niedorzeczne), co w praktyce oznaczało jedynie przywilej losowania biletów na Euro przed innymi kibicami. Tak oto PZPN podzielił kibiców na szlachtę i plebs. Już wtedy wiedzieliśmy, że prezes Lato i świta to tylko hieny łase na pieniądze. Nasz głos został pominięty (zresztą jak zwykle w takich przypadkach forsa zatkała działaczom uszy), a poczynania naszych klubów w europejskich pucharach wcale nie poprawiły sytuacji (jedna z większych kompromitacji ostatnich lat, ale nie o tym).

Teraz miarka się przebrała. PZPN osiągnął szczyt bezczelności i chciwości. Otóż za najbliższe mecze reprezentacji Polski w eliminacjach do mistrzostw świata w Brazylii trzeba będzie zapłacić 20zł. Przypominam, że są to mecze z Czarnogórą i Mołdawią (ciekawą rzeczą jest to, że na mecz z Mołdawią, który odbędzie się na 40-tysięcznym stadionie we Wrocławiu, sprzedano 1500 biletów). Dlaczego tak jest? Ponieważ TVP nie dogadało się z firmą Sportfive (jak zwykle poszło o kasę) i olało sprawę, pozostawiając transmisje dla prywatnych nadawców, którzy mają prawo żądać za obejrzenie meczy opłaty. Państwowa telewizja odwróciła się od nas plecami. A PZPN tylko z tego skorzysta, biorąc tantiemy, bo przecież wg nich reprezentacja jest ich własnością. Łapczywe świnie z zarządowego koryta nie widzą kibiców i bezczelnie żądają żebyśmy płacili za kibicowanie kadrze. Szczytem wszystkiego jest to, że za mecz z Anglią prawdopodobnie też będzie płatny. Mecze z Anglikami zawsze należały do tych najważniejszych, więc serce boli. Jest to chyba pierwszy w historii światowego sportu przypadek, w którym tak traktuje się kibiców. Pisałem kiedyś o pazerności wydawców, którzy za walkę Tomasza Adamka z Kliczką (wybaczcie, nie pamiętam którym) życzyli sobie opłaty w wysokości 40zł. Już wtedy pisałem, że to zła praktyka. Zresztą niedługo będziecie mieli okazję zapłacić za dwa kolejne wydarzenia w sportach walki (boks i MMA) i nabić kabzę nadawcom (których wina jest nieco mniejsza, w końcu jako prywatny nadawca może sobie żądać opłat.. chociaż z drugiej strony Ci, którzy płacą abonament mogą poczuć się skrzywdzeni). Parcie na kasę stało się zaraźliwe i w końcu wpłynęło na wrażliwy grunt.
Piłka nożna, a szczególnie mecze naszej kadry narodowej, zawsze mobilizowały Polaków. Szczególnie podczas Euro widać było, jak bardzo jesteśmy przywiązani do barw narodowych. Teraz jednak zostaliśmy pozbawieni tych radości, smutków, złości i wybuchów szczęścia. Dlaczego? Bo nikt o nas nie dba. Brutalna prawda, która napawa mnie ogromnym smutkiem...

Co możemy zrobić? Zachęcam to przeczytania dwóch artykułów (Numer jeden oraz Numer Dwa) ze strony www.koniecpzpn.pl, a potem zbojkotować najbliższe mecze. Nie zachęcam Was jednak do nieoglądania spotkań. Oglądajcie, tylko nie płaćcie za bycie kibicem. W Internecie będzie pełno streamowanych kanałów, na których będzie można oglądać naszych kopaczy i po raz kolejny przeżywać te ogromne emocje. Wiem, że nie tylko ja chcę kibicować w kadrze i wiem, jak Wam może na tym zależeć.

Dla wszystkich zainteresowanych podaję link do strony, gdzie będzie można obejrzeć mecz w Internecie:

TUTAJ!

czwartek, 23 sierpnia 2012

Krótka ballada o tym, jak SquareEnix ma Polskę za kraj trzeciego świata

Zacznijcie od tego :)

Witajcie,
Wybaczcie mi przydługi tytuł, ale streszcza on w zasadzie wszystkie moje odczucia co do ostatniego posunięcia jednej z moich ulubionych firm zajmujących się grami, Square Enix (niegdyś Squaresoft, teraz odpowiedzialna m.in. za Hitman: Sniper Challenge).

Uwielbiam Final Fantasy VII. Wszyscy, którzy choć raz rozmawiali ze mną o grach, wiedzą o tym. Fantastyczny system walki, genialne levelowanie postaci i cudowna historia absolutnie przewróciły swego czasu świat gier wideo. Ale nie o tym dzisiaj będzie. Square Enix wydało przemodelowaną wersję FF7 tzn. wygładziło co nieco do działania na nowoczesnych komputerach. Nie oczekujcie wodotrysków: to ciągle jest stary, dobry fajnal, tylko z wygładzonymi teksturami (choć gameplay jest mi obcy, widziałem tylko trailer). Smucą mnie jednak dwie rzeczy:

1.Character Boost
Character Booster – Find yourself stuck on a difficult section or lacking the funds to buy that vital Phoenix Down? With the Character Booster you can increase your HP, MP and Gil levels to their maximum, all with the simple click of a button, leaving you to enjoy your adventure.
Wait, what?! FF7 nigdy nie była uber-wymagającą grą. Owszem, łatwo nie było, zwłaszcza gdy chciało się ukończyć grę w 100%, odblokowując wszystkie bronie, limity, materie, summony czy też pokonując wszystkie Weapony. Tutaj Square Enix mówi graczom "Hej, masz problem w grze? Spoko, jedno kliknięcie i jesteś superbohaterem!". Fajnie, nie? NIE! Przyjemność płynąca z grania w FF7 (co najmniej 35-godzinna przyjemność) polegała właśnie na rozwijaniu swoich postaci zgodnie ze swoim życzeniem, na swoich warunkach. Tutaj dostajemy hacka na kasę, zdrowie i manę, czyli esencję grania w tego typu RPG. Tak się właśnie kończy tworzenie np. shooterów, które przejść można w 3 godziny. Mimo wszystko jednak nie powinno się tak ułatwiać życia i tak już w nie najtrudniejszej grze na świecie.

2.Polska? Never heard of it...
No właśnie. SE udostępniło swój produkt za naprawdę ciekawą cenę, 9,99 euro. Daje to około 40-45 złotych, co jak za tytuł takiego kalibru jest okazją jaka rzadko się zdarza. No i tu leży pies pogrzebany, ponieważ będąc mieszkańcem Polski nie kupię gry. Nie jest to pierwszy przypadek, gdy nasz piękny kraj (posiadający m.in. mistrzów świata w Counter-Strike'u, więc nie jest nam obca scena gamingowa) jest pomijany przy okazji tego typu eventów.

3.Cóż pozostaje..
Szczerze powiem, że wieść o ponownym wydaniu FF7, tym razem w trochę nowszej oprawie graficznej, wzbudziła moje nadzieje. Szkoda, że SE tak postąpiło. Miejmy nadzieję, że firma przejrzy na oczy i zobaczy, że w Polsce też ma oddanych fanów sagi, z którą dorastałem :)

Living Things- recenzja

Witajcie,
W końcu wracam. Na tym mógłbym zakończyć ten kompletnie mijający się z tematem wstęp, ale należy się moim kilku czytelnikom małe usprawiedliwienie. Ogólnie mogę powiedzieć, że miało to związek z brakiem czasu jak i warunków do regularnego publikowania moich przemyśleń. Gdyby się w to zagłębić, to jest w tym trochę mojej winy, nie upilnowałem kilku spraw, a kryzys pisarski, który przechodzę od kilku miesięcy (wierzcie mi, nie ma nic bardziej irytującego dla kochającego pisać człowieka niż twórcza niemoc) wcale mi nie pomagał. Zaczynam się podnosić z ziemi i wracam, żeby po raz kolejny siać popłoch wśród hołoty :) Jednocześnie jest to pierwsza notka na moim nowym laptopie, więc mam dwa powody do zadowolenia. A swój powrót zaczynam mocno....


Tak, moi drodzy, Linkin Park 26 czerwca wypuścił na świat swoje najnowsze dzieło- Living Things. Zanim jednak przejdę do omawiania płyty, trzeba powiedzieć o podobieństwach do poprzednich "nowych" płyt: Minutes to Midnight i A Thousand Suns. Otóż LT, tak jak poprzednie albumy, wywołało po raz kolejny temat czy LP dobrze zrobiło zmieniając styl i tak dalej do porzygu. Bo tak naprawdę fanom zespołu znudziło się to przy MTM. Linkini ewoluują, robią muzykę, w którą wkładają coraz więcej pracy (kto przed ATS widział Chestera grającego na bębnach i jednocześnie śpiewającego na kilka różnych tonacji, ten dostanie ode mnie dyplom), co widać na koncertach (vide notka o OWF). Malkontentom należałoby w tym wypadku zadać pytanie: Czy naprawdę chcielibyście, żeby Linkin Park przez 10, 20 czy 30 lat grali taką samą muzykę, żeby ich albumy się powtarzały i żeby na koncertach brzmiała ta sama melodia? Warszawski koncert LP pokazał dobitnie jaką chłopaki dysponują energią i jak doskonale bawili się i bawić będą na koncertach oraz przy tworzeniu albumów.
Czy mnie osobiście zadowala kierunek, w którym podąża zespół? Jak najbardziej. Uwielbiam starsze albumy, moimi ulubionymi piosenkami LP nadal są In The End i Faint, ale nie mogę również zaprzeczyć, że cholernie podobają mi się nowe albumy. Przecież różnorodność piosenek zawartych na płytach pozwala dotrzeć do każdego. Przecież nikt nie zaprzeczy, że zarówno np. Given Up i powiedzmy Castle of Glass to piosenki genialne.
Ale, ale.. Przejdźmy do samej płyty

1. Pierwsze spotkanie
Living Things zaczynają się w najlepszy możliwy sposób- Lost in The Echo to nie dość, że najlepsza piosenka na płycie, to jeszcze niesamowicie energiczny wstęp do albumu. Fantastyczne tempo, świetne słowa (które wg mnie odnoszą się do wszystkich, którzy narzekają na kierunek rozwoju LP) i doskonały balans między rapem Mike'a, wokalem Chestera oraz rozłożeniem akcentów na resztę zespołu dają idealny rezultat. Potem jest bardzo nastrojowo, LT w całości niemal pozwala spokojnie rozsiąść się w fotelu i rozkoszować dźwiękami płynącymi z głośników (In My Remains, I'll be Gone, Castle of Glass i Roads Untravelled), jednocześnie nie będąc łzawymi balladami. Nie zrozumcie mnie źle, jedna taka jest na płycie. Powerless doskonale wpisuje się w zasadę zespołu, żeby umieszczać na płycie jedną wolniejszą i nastrojowo inną piosenkę. Równoważą w ten sposób ciężar gatunkowy jednocześnie uspokajając nieco słuchacza (Powerless to ostatnia piosenka na płycie).

Podobać może się szczególnie fakt, że widać, jak bardzo chłopaki dorośli muzycznie przez te parę lat. Ciężko stwierdzić, czy Living Things to najlepsza płyta LP w historii, ale nie ma wątpliwości, że walczy o serca tych, którzy są nieprzekonani. W pewnym sensie im się to udaje. Fani zespołu, nawet Ci najbardziej krytyczni muszą przecież docenić przemyślane dźwięki, które do nich docierają. Mimo dość mocno zaznaczonej obecności elektroniki w najnowszym albumie, płyta ciągle pozostaje w klimatach dobrego rocka. Nie jest to już nu metal, szedłbym tu bardziej w stronę alternatywy, ale pięknym jest fakt, że coraz ciężej jest zaszufladkować muzykę Linkinów, co też było ich celem. Mission Accomplished, wszystko.

2. Zalety
W zasadzie o wszystkich zaletach zdążyłem już wspomnieć. Dojrzałość, różnorodność, świetne słowa utworów i przede wszystkim nastrój, który nie opuszczał mnie aż do Until it Breks. Dobrą rzeczą jest również fakt, że LP przybrało dobre tempo wydawania płyt. ATS usłyszeliśmy w 2010 roku, LT dwa lata później. Nie oczekuję wprawdzie nowej płyty co roku, wszyscy przecież chcemy, żeby chłopaki pracowali nad dobrym materiałem, a nie nad przyspieszonym oczekiwaniami fanów materiałem. Keep up the good work :)

3. Wady
No właśnie, mam problem z tą piosenką. Jest to zdecydowanie najmniej równy utwór na płycie. Pierwsze przesłuchanie nie wróżyło nic dobrego, jednak po około piątym zacząłem trochę doceniać utwór. Dlaczego? Druga część jest zdecydowanie dobra, nareszcie melodia zaczyna składać się ze słowami w jakąś całość i wszystko zaczyna nabierać sensu. Niestety, reszta piosenek jest na tyle ułożona i gatunkowo inna, że Until it Breaks jest najsłabszym utworem z Living Things.
W zasadzie jest to jedyna rzecz, która doskwiera mi w LT, a niewiele brakowało do doskonałości.

4. Podsumowanie
Living Things to zdecydowanie najbardziej nastrojowy album w dyskografii LP. Oprócz Until it Breaks, którego ciągle nie mogę rozgryźć, reszta piosenek jest bardzo dobrze napisana, zagrana i wykonana, co będzie przekładało się na różnorodność występów na żywo. Podobać może się również fakt, że chłopaki wykonują coraz cięższą robotę, przy okazji znajdując w tym przyjemność. To cieszy i daje nadzieję, że kolejne albumy będą jeszcze lepsze.
Ocena: 9/10

wtorek, 12 czerwca 2012

Pewnego dnia wybrałem się na koncert Linkin Park...

Witajcie,
W sobotę 9 czerwca 2012 miało miejsce wydarzenie historyczne. Linkin Park po 5 latach przyjechali do Polski, żeby dać koncert. Dla mnie była to informacja nie z tej ziemi: po 12 latach czekania w końcu mogłem zobaczyć swoją ulubioną kapelę na żywo. Nic więc dziwnego, że bilet zakupiłem już kilka dni po oficjalnym wpuszczeniu do sprzedaży. Ekscytacja rosła z każdym dniem, ciężko było się skupić wiedząc, że już niedługo zobaczę ICH, ten Linkin Park. Ale zanim opowiem Wam o koncercie, parę zdań wstępu.

1. Warszawo, Witaj!
Około 12.20 zawitaliśmy do Warszawy i pierwsze, co cisnęło się na usta, to "WOW". Stolica jest naprawdę świetnie zorganizowana (a dodatkowo biorąc pod uwagę EURO 2012, bardzo kolorowa) i wygląda cudownie. W podziemiach dworca jest pasaż handlowy (sic!), a zaraz po wyjściu oczom naszym ukazały się Złote Tarasy, największe centrum handlowe, jakie dane mi było widzieć. Wszystko, o czym można marzyć, znajduje się właśnie tam: sklepy z odzieżą, elektroniką, a nawet figurkami RPG, czy sklep dedykowany wyłącznie grom wideo i wiele innych. Po wyjściu na miasto oczom naszym ukazał się Pałac Kultury, a zaraz obok jest Strefa Kibica, której niestety nie zdążyliśmy odwiedzić, ponieważ mieliśmy delikatnie napięty kalendarz. Zdążyliśmy jednak pojechać w okolice Stadionu Narodowego, który prezentuje się imponująco, możemy być z tego dumni. Szkoda, że nie wpuszczano nikogo do środka na zwiedzanie, ale to jest całkiem logiczne, w końcu Euro trwa i nie organizatorzy nie mogą sobie pozwolić na uszkodzenia murawy itp.



Na samo zwiedzenie stolicy potrzeba około całego dnia, żeby zobaczyć wszystko. My ograniczyliśmy się tylko do Narodowego, a to ze względu na to, że opaskowywanie uczestników Orange Warsaw Festival miało trwać do ok. 18, więc musieliśmy wybrać się do Pepsi Areny. Zanim jednak o tym, muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Warszawa jest świetnie zorganizowana pod względem komunikacyjnym i to nie tylko przy okazji Mistrzostw Europy. Z okazji OWF zostały uruchomione dodatkowe linie autobusowe, co ułatwiało podróżowanie w kierunku Torwaru i w drugą stronę do Dworca Centralnego (co nie zmienia faktu, że z festiwalu wracaliśmy autobusem nocnym, niezwykle rozbawionym i wypełnionym po brzegi).

2. OWF 2012 czas zacząć!


Przybyliśmy pod stadion ok. godziny 17 i wrażenie zrobiła na nas ilość ludzi, jaka zgromadziła się na Łazienkowskiej (w końcu był to nasz pierwszy większy koncert, więc nie można się nam dziwić). Atmosfera była świetna, czuć było ekscytację tłumu, który w 95% składał się z fanów LP. Jeszcze przed stadionem atmosferę rozgrzewał Rockstar Energy Drink, który rozdawał swój czarny napój energetyzujący ZA DARMO (cena w sklepie- ok. 4 zł). Po przejściu przez kontrolę biletów udaliśmy się na opaskowanie. Dostaliśmy pomarańczowe opaski, których niestety nie dało się zdjąć inaczej niż przez ich zerwanie. Szkoda, ale gwarantowało to przynajmniej utrzymanie opaski na ręku. Przed wejściem na płytę rozejrzeliśmy się po strefach, w których prezentował się Samsung (który udostępnił wielkie serce, na którym można było napisać, za kocha się Polskę. Przy okazji pochwalili się niektórymi ze swoich produktów), namiot z Rock Band, w który można było z kimś pograć, DARMOWA woda mineralna (co później uratuje nam skórę) w kubeczkach z logiem TVN-u, strefa gastronomiczna oraz sklepik z pamiątkami. Kupiłem tam singiel LP "Burn It Down", niestety koszulki Linkinów kosztowały 100zł, więc zrezygnowaliśmy. Wsparliśmy także organizację Mike'a Music For Relief.

3. Wejście smoka








"WOW", po raz któryś mi się wcisnęło na usta. Stadion Legii jest piękny, inaczej tego nie można określić. Zdziwiliśmy się, że ludzi nie jest aż tak dużo, zdołaliśmy znaleźć miejsce ok. 25-30 metrów od sceny, trochę pod skosem, ale telebim mieliśmy idealnie przed oczyma (na telebim nie musieliśmy często zaglądać, scenę widać było doskonale). Rozsiedliśmy się wygodnie w oczekiwaniu na pierwszy koncert, który miał dać Fisz Emade Tworzywo. Nie porwali publiczności, ale pokazali ciekawe podejście do tematu (m.in. eksperyment ze szczekaczką w niektórych piosenkach). Niestety, ciężko było cokolwiek usłyszeć i nie wiem, czy była to wina zespołu, czy słabego udźwiękowienia. W każdym razie lepiej słychać było instrumenty niż artystę ( ten sam problem wystąpił przy Garbage).
Następnie na scenę wyszło największe zaskoczenie OWF, czyli De La Soul. Zrobili świetne show, rozgrzali publikę i świetnie się przy tym bawili. Dla miłośników hip-hopu polecam tę grupę.
Garbage to kolejne pozytywne zaskoczenie. Nie takie, jak De La Soul, ale Garbage są doskonałą definicją tego, że pierwsze wrażenie nie musi być decydujące. Bo oto na scenę wyszło trzech dziadków, którzy jak już zaczęli grać, to pokazali, że Rock jest wiecznie młody. Do tego urocza wokalistka z ciekawym wokalem (i znowu, ciężko było czasami usłyszeć co ona śpiewa) i równie interesującym repertuarem. Dajcie temu zespołowi szansę, nie zawiedziecie się.

4.LINKIN PARK! LINKIN PARK! LINKIN PARK!
Garbage skończyło swój występ parę minut po 22 i wtedy właśnie zaczęły się największe emocje. W życiu nie widziałem, żeby techniczni otrzymywali takie owacje. Ale nic dziwnego, każdy nowy element sceny przybliżał nas do momentu, na który wielu z nas czekało od lat, na występ Linkin Park. Skandowane przez 80 tysięcy widzów okrzyki "LINKN PARK! LINKIN PARK! LINKIN PARK!" niosły się po Warszawie z siłą huraganu. Czuliśmy dreszcze na plecach, było niesamowicie. Ale najlepsze miało dopiero nastąpić.
22.45, zaczyna się i to jak! Dawno nie widziałem takiego poweru na początku koncertu. A Place For My Head zmiotło czapki z głów, a potem było jeszcze mocniej, jeszcze intensywniej, jeszcze szybciej. Pierwsze trzy piosenki pokazały, w jak świetniej formie są chłopaki. Chester krzyczał jak nigdy, biegał po całej scenie, Mike podjudzał publikę to jeszcze większej aktywności, która i tak na początku koncertu mocno zszokowała zespół (naprawdę, widać było ich miny, byli zachwyceni). Chcieliśmy im dać do zrozumienia, że tęsknimy i chcielibyśmy widzieć ich częściej niż raz na 5,6 lat. Bardzo pozytywnym akcentem był powrót do piosenek ze starych płyt, przy których LP dokładało coś od siebie (intro, małe improwizacje, nowe smaczki), ale jednym z najpiękniejszych momentów koncertu było zachowanie publiki podczas Ballad Medley, czyli połączeniu Leave Out All The Rest, Shadow of The Day i Iridescent. Mnie osobiście zaparło dech w płucach. Przy In The End nawet Mike podszedł do tłumu, co nie zdarza się tak często. Koncert zamknęli w wielkim stylu, grając One Step Closer, przy którym publika po raz ostatni tego dnia oszalała i pokazała wielką energię.

5.In the End..
Fantastyczny koncert, tylko tak da określić się to, co przeżyliśmy. Energia, którą wyzwoliliśmy, a także 7-godzinny brak dostępu do wody, zrobił swoje i przez kilkanaście minut leżałem na murawie tuż przy trybunach, dochodząc do siebie. Na szczęście organizatorom zostało jeszcze parę butelek wody, która uratowała nas od męczarni :)

Cudowna atmosfera i epicki występ Linkin Park zagwarantowały wspomnienia na całe życie. Do następnego razu!







niedziela, 13 maja 2012

Opowiadanie

Witajcie,
Wrzucam opowiadanie, które napisałem dzisiaj rano na zajęcia. Pisałem jakieś 40 minut, więc porywu nie ma, a całość można przeczytać w 5 minut. Potraktujmy to jako trening pisarski, bo muszę opieprzyć na łamach tego bloga eurosceptyków i innych dziwnych ludzi.
Enjoy!
PS. Zadanie polegało na napisaniu opowiadania z dwoma zakończeniami, więc nie dziwcie się, że tak właśnie jest.



Kolejny dzień, kolejny pocisk, kolejny trup na ziemi. Niczym się to dla Niego nie różniło. Uwielbiał stać wśród gapiów i podziwiać swoje dzieła. Jakby czekał na pytania tych znudzonych życiem przechodniów „Jak to się stało? Strzał z daleka czy bliska? Z tłumikiem czy bez?”. On by im powiedział. Powiedział z dumą i świadomością kolejnego zwycięstwa. Miał jeszcze jeden nawyk. Zawsze długo wpatrywał się w plamy krwi na chodnikach. Taki test Rorschacha dla pokręconych zabójców. Zresztą nigdy nie uważał się za normalnego, zwykłego człowieka. Wiedział, że utrata zdrowia mentalnego na rzecz niewypowiedzianych emocji to dobry utarg. Czuł, że ma władzę nad tymi marnymi duszami, jakby ukradł samej Śmierci kosę i decydował o ludzkim losie. Pamiętał przy tym jak pacierz swoje pierwsze zlecenie. Dziesięć lat temu jako młody chłopak miał zabić burmistrza jakiegoś grajdołka. Gdy zapytał dlaczego, w odpowiedzi usłyszał „Jeśli chcesz się wybić, stać się kimś i w końcu wyrwać się z tej dziury, zrobisz to. Wiem, że tego chcesz, każdy człowiek marzy o łatwym życiu, o kasie i kobietach. Możesz to zrobić, wystarczy jeden strzał...”. Wtedy pomyślał, że podpisuje układ z Diabłem. Cholera, nadal tak myśli i ku jego zaskoczeniu trochę go to kręci. Ale Diabeł (prawdziwego imienia swojego szefa nigdy nie poznał, został więc przy swoim pierwszym skojarzeniu) miał rację. Wielu facetów w jego wieku marzyło o forsie i łatwym życiu, nic więc dziwnego, że przyszło mu zabijać. Na początku dostał Berettę z tłumikiem, którą nadal trzyma w specjalnym miejscu w szafie, której siedem strzałów przeniosło go o stopień wyżej w życiu. Dostał wtedy tysiąc dolarów i mieszkanie, w którym żyje do dziś. Ta sentymentalność powinna go zgubić, ale przez lata doszlifował swój fach do tego stopnia, że nie bał się o nic. Zawsze siedemset metrów, zawsze siedem kul, zawsze co siedem dni. Jego zasada trzech siódemek działała na Niego jak talizman szczęścia. Nie wiedział, czy to policja jest po prostu niekompetentna czy to On jest tak perfekcyjny, nie interesowało go to specjalnie. Cieszył się każdym dniem zwykłego obywatela, a gdy nadchodził Siódmy Dzień, znikał. Miał jeszcze jedną zasadę, żadnych kobiet. Nie można pozwolić sobie nie odwrócenie uwagi miłością. Poza tym kobiety za dużo pytają, nie chciał dodatkowych ofiar, czułby się wtedy jak ostatni skurwiel.
***
Kolejny Siódmy Dzień. Ten jest jednak wyjątkowy, bo dziś ma specjalne zlecenie. Zrobi coś, czym narazi się wielu, może będzie musiał wyjechać z kraju i gdzieś się zaszyć. Może nawet będzie musiał zabić więcej osób, żeby oczyścić sobie drogę. Był też Plan Awaryjny, ale o tym nie chciał myśleć, jeszcze nie teraz. Dziś zabije Prezydenta. List od Diabła, zawierający plan działania, brzmiał: „Dziś, mój przyjacielu, jest historyczny dzień dla mnie, dla Ciebie i dla wszystkich tych szarych owieczek. Ten dzień przejdzie do historii. Dzisiaj uwolnimy się w końcu spod dyktatury tego człowieka. Musisz zabić Prezydenta. Ostrzegam Cię, przyjacielu, będzie to chyba najtrudniejsza misja w Twoim życiu. Dla Ciebie, ponieważ będziesz musiał nagiąć swoje niezłomne zasady, dla mnie, bo mogę stracić mojego najlepszego strzelca i przyjaciela. Ale pewnie nie chcesz o tym czytać, chcesz wiedzieć, jak to zrobisz. Za to Cię właśnie lubię, przyjacielu. Plan jest prosty, jego wykonanie i skuteczność zależy od Ciebie. Prezydent będzie odwiedzał nasze miasto, żeby podpisać kolejną odzierającą Nas z godności umowę z potenatem naftowym. Zatrzyma się w hotelu, który doskonale znasz, ponieważ tam właśnie zdażyła się ta tragedia, która pozostawiła zadrę w Twoim i moim sercu (Niech Jej ziemia lekką będzie). W pokoju 313, pod łózkiem, będzie znajdował się AK-47 z tłumikiem (pamiętasz tę rzeźnię w Moskwie? Stare, dobre czasy), którym wykonasz zadanie. Prezydent będzie mocno obstawiony przez ochronę, dlatego ich też będziesz musiał się pozbyć (sposób zostawiam Tobie). Staniesz z Nim twarzą w twarz i wykonasz wyrok, siedem kul za siedem grzechów. Dobrze będzie jak zatrzymasz się w tym hotelu zaraz po otrzymaniu tego listu. W recepcji będą wiedzieli, że ja Cię przysłałem. Powodzenia, przyjacielu.”
Szklanką whisky opanował drżenie rąk. Nie denerwował się, jego wewnętrzne dziecko było zachwycone perspektywą takiej zabawy. Po spaleniu listu nawet się nie pakował, wziął siedem dolarów i wyszedł na spacer do hotelu, wybadać teren, rozplanować drogi ucieczki. Plan Awaryjny jeszcze nie wchodził w grę, jeszcze nie. Po przybyciu do hotelu zauważył, że strasznie tu czysto. Posprzątali dobrze po ostaniej Jego wizycie. Wtedy nie był tu na zleceniu, a rozmyślanie o wydarzeniach z przeszłości bolało go piekielnie. Przeszedł więc do recepcji, poprosił o klucz i chwilę później znalazł się w pokoju 313. Nie szukał broni, wiedział, że Diabeł go nie zawiedzie, nie byłoby to w jego interesie. Poza tym On przeczuwał, że to zlecienie jest czymś więcej, niż to było do tej pory. Nigdy nie interesował się motywami szefa, ale teraz zaczął rozmyślać. Dlaczego Prezydent? Co chce osiągnąć Diabeł? Chce po trupach dojść do władzy? Czy to w ogóle możliwe? Wiedział, że jego szef ma wpływy w całym mieście, ale nigdy nie rozważał ambicjonalnego charakteru Diabła. Po częsci było to Jemu na rękę, miał zapewniony bezpieczny byt po wykonaniu zadania. Nikt nie będzie ścigał bohatera narodowego, którym zostanie okrzyknięty przez szefa.
Myślał o wszystkim tak długo, że zmęczenie wzięło górę. Musi się wyspać, jutro jego wielki dzień.
***
Cieszył się, że nigdy nie potrzebuje budzika. Jego organizm wyznaczył mu dokładną godzinę pobudki, która była dla Niego odpowiednia. I tak o siódmej siedem wstał, ogolił się, wziął prysznic i zjadł śniadanie. Ot, tak jakby szedł do pracy w jakimś wysokim biurowcu. Nawet jego ubiór mógł o tym zaświadczyć. Elegancki czarny garnitur Armaniego, czarna koszula, czarne buty. Typowy biznesmen średniej klasy z żoną i dwójką dzieciaków. Tego ranka otworzył walizkę, którą zostawił dla Niego Diabeł. Trochę się zawiódł, szef zawsze dostarczał mu jakieś fajne zabaweczki do jego piaskownicy. Standardowy AK-47 z elegancko dopasowanym tłumikiem i powiększonym do 45 pocisków magazynkiem nie zrobił na Nim większego wrażenia. No ale nie mógł nic na to poradzić, a lubił tę broń. Tyle pięknych wspomnień wyrył sobie w pamięci dzięki niej. Wyjął gnata z walizki, zważył w dłoniach i położył na łóżku. Prezydent już jest w hotelu, obsługa jest tu wyjątkowo rozmowna. Wynajął całe czwarte piętro i ma tylko czterech goryli w obstawie. Sama myśl o tym napawała Go radością. To będzie łatwiejsze niż wszystko, czego do tej pory dokonał. Wziął AK i wyszedł z pokoju...

ZAKOŃCZENIE 1
Jak to zwykle bywa o tej godzinie, korytarz był opustoszały. Tak jak kiedyś. Bolesne wspomnienia zmieszały Mu się z tymi przyjemnymi doznaniami, których właśnie doświadczał. Zawsze przed robotą chciał skakać z radości jak małe dziecko z nadmiarem cukru. Musiał się jednak skupić, nie chciał niczego spaprać. Znalazł schody pożarowe i spokojnie, po cichu wszedł na czwarte piętro. Tam oparł się o ścianę i wyjrzał na korytarz. Faktycznie, czterech goryli, a co gorsza, stoją razem. Zastanowił się chwilę i wycelował. Pierwsza seria powaliła dwóch. Skarcił się w duchu za swoją nieprecyzyjność, ponieważ jeden z ochroniarzy wpadł do pokoju Prezydenta, co mocno utrudnia sprawę. Na teraz musiał się jednak zająć tym trzecim, który oszołomiony nawet nie stawiał oporu. Siedem kul. Na jego szczęście ochroniarz, który przebywa z Prezydentem jest głupi, a drzwi nie są niezniszczalne. Wszedł podziurawionymi drzwiami do pokoju ostrożnie, nie chcąc zrobić niczego głupiego. Prezydent leżał na łóżku, sparaliżowany strachem. Pewnie pierwszy raz ktoś celuje do niego z karabinu. Siódmy Dzień, siedem kul. Hotelowy telefon zadzwonił, On odebrał. „Dobra robota, przyjacielu”

ZAKOŃCZENIE 2
Opustoszały korytarz trzeciego piętra nie zrobił na Nim wrażenia. Od dłuższego czasu niewielu turystów odwiedzało to miejsce, nic więc dziwnego, że Prezydent wybrał właśnie ten hotel. On był pewien, że winda, którą zamierzał w wielkim stylu rozpocząć zadanie, pojedzie dokładnie przed drzwi pokoju, w którym jest jego cel. Nie wiedział jedynie, ilu będzie ochroniarzy. Nie interesowało Go to jednak, zlecenie zostanie wykonane. Wszedł spokojnie do windy i wtedy zaatakowały go obrazy przeszłości. Przecież w tej windzie zginęła Ona. Opadł bezwładnie na podłogę walcząc z tymi demonami. Co się z nim dzieje? Jak tak będzie, to nie wykona zadania. Dlaczego to musiało być właśnie to miejsce? Z trudem podniósł sie i drżącą ręką wybrał czwórkę. Gdy drzwi windy się otworzyły, dwóch ochroniarzy chroniących pokój nie miało możliwości reakcji. Ku Jego satysfakcji nie było więcej żądnych ołowiu goryli, wszedł więc do prezydenckiego pokoju. Tam zobaczył człowieka, który na jego widok, a raczej na widok broni, którą dzierżył, zmoczył łóżko. Zabicie człowieka bojącego się śmierci jest znacznie przyjemniejsze, zmusza go do stawienia czoła swoim strachom.
„Dobra robota, przyjacielu”. Z łazienki wyszedł sam Diabeł, żeby mu pogratulować. Pierwszy raz widział szefa w całej okazałości. Ten jednak zrobił coś, czego On nigdy się nie spodziewał. Siódmy Dzień, siedem kul...

piątek, 6 kwietnia 2012

Wracam, powoli...

Witajcie,
W mojej noworocznej notce napisałem, że w 2012 roku chciałbym napisać 100 notek na tym szanownym blogu. Jednak stało się coś dla mnie niewyobrażalnego, coś co nie powinno się w moim przypadku zdarzyć. Kończyłem poprzedni rok całkiem nieźle, napisałem kilka ciekawych notek, jedna z nich wzbudziła burzliwą dyskusję. Dopadł mnie kryzys, nie potrafię nic porządnego napisać, nie potrafię nic napisać. Boli mnie to tym bardziej, że pisanie to jedna z tych rzeczy, która sprawia mi przyjemność. Obiecałem 2 miesiące temu rozpoczęcie pisania, jednak po raz kolejny okazało się, że los bywa przewrotny i nic się nie narodziło.

Po co to piszę? A po to, żeby Ci, którzy interesują się jeszcze tym blogiem, nie obawiali się, że zrezygnuję. Po to, żeby samego siebie utwierdzić w tym przekonaniu, że niedługo coś napiszę, jeśli tylko się zbiorę. Chciałbym niejako zacząć ten rok od notki wspominkowej o Final Fantasy 7 i wiem, że notka o FF7 już była. Była to jednak recenzja, a ja chcę podejść do tego z innej strony, ze strony gracza i fana serii. Potem mam nadzieję, że kolejne wpisy popłyną i będę na dobrej drodze napisać więcej. Może nie sto, ale liczę co najmniej na poprawę zeszłorocznego wyniku.

Co zatem pozostaje? Proszę Was o trzymanie kciuków, bo moi czytelnicy są jedną z dwóch sił napędowych mojego bloga. Więc dziękuję Wam i liczę na Wasze wsparcie :)

sobota, 4 lutego 2012

Ludzie i ludziska pt.3

Witajcie,
W trzeciej już odsłonie cyklu kolejne społeczności, których egzystencja jest warunkowana tylko tym, że głupota nie jest śmiertelna. Lecimy
1."Głupie dupy"
Na to zaszczytne miano zasługują sobie "kobiety", które:
a) Ładują się w związki, w których wiedzą, że będą ranione, ale nie chcą być same.. Gdzie tu logika? Drogie Panie (przynajmniej te, które oprócz śladowej ilości orzechów arachidowych mają w głowie trochę oleju), jesteście ranione, mówicie, że wszyscy faceci to świnie, a potem wracacie do tych świń tylko po to, żeby jeszcze raz zostać zranione.. I to my, mężczyźni, jesteśmy głupi? Bez komentarza..
b) Ładują się w bezsensowne związki z osobnikami, których jedynym życiowym celem jest robota za 1000 zł miesięcznie, "opierdolenie" kilku dzieciaków z telefonu i kieszonkowego, zasób słownictwa zaczyna i kończy się na ulicznym slangu dziesięciolatków, a największym osiągnięciem jest zdana podstawówka. Potem narzekają, że chcą faceta ambitnego, z przyszłością.. Ale obecnego "mężczyzny" nie zostawi, bo potrafi wybekać jej ulubioną piosenkę albo wyciska 130 "na klatę"... Godne podziwu
c) Robią miliardy zdjęć do lustra (fenomen, który podziwiam od lat... najwyraźniej funkcja samowyzwalacza to techniczna nowinka na miarę XXII wieku..), najczęściej pół nago, z wywalonym na wierzch tyłkiem tylko po to, żeby w opisie profilu napisać zdanie w stylu "Nie daję każdemu, jestem mądra, mam 14 lat i wiem wszystko o życiu i miłości". Dobrze więc, brakuje Ci jeszcze ciąży i możesz aspirować do klubu "doświadczone przez życie"

2. Drechole
Podobnie jak w przypadku kibiców i kiboli, na świecie występują dresy oraz organizmy znane powszechnie jako drechole. Podziwiam tych ludzi, mimo przeciwności losu i natury, cały rok chodzą w oficjalnym mundurku drechola, czyli dresy zaciśnięte ponad kostką, białe skarpety i koniecznie adidasy. Być może grzeje ich sen o pięknym życiu, u boku modelki z teledysku Snoop Dogga. Cóż, pozostają obskurne blokowiska, fajki od ruskich, piwo za 1,50zł i "maniura", która we łbie ma tyle samo (nie może być więcej! Przecież to drechol musi być tym inteligentnym w związku) co on. Brak ambicji życiowych rekompensują sobie bogatym słownictwem ("Wpierdol, kurwa?"), wyszukanym gustem muzycznym (wubwubwubwubwubwub, umc umc), czy zamiłowaniem do awangardowej sztuki filmowej (American Pie.. wszystkie części).

3.DJ-e
Każdy z nich marzy o sali wypełnionej ludźmi spragnionymi kolejnego imprezowego hitu, o karierze i sławie jako klubowy bóg. No, ale od czegoś trzeba zacząć prawda? Osobnicy tej grupy obrali sobie za cel komunikację miejską i niemiłosiernie katują współpasażerów muzyką, której gatunku określić nie potrafię, gdyż ni cholery nie umiem powiedzieć, co się z głośnika komórkowego (oficjalny osprzęt DJ-ów) wydobywa. Mogą to być szanty, nie wiem... Mało ambitni, jedynym ich celem jest zmieszczenie wszystkich manieczek na jednej karcie pamięci w telefonie..

To tyle w dzisiejszym odcinku. Nadal zachęcam Was do przesyłania mi własnych propozycji grup, które wzbudzają w Was podziw z najróżniejszych względów.

czwartek, 2 lutego 2012

?

Witajcie,
Tytuł dzisiejszej notki jest dość wymowny, ponieważ dziś po raz pierwszy miałem wątpliwość co do tego, czy ludzie jeszcze pozostali ludźmi i czy dziennikarz to zawód dla wszystkich. Otóż rzecz się dzieje na TVN24. Jak wszyscy wiemy, dzisiaj zmarła wybitna poetka, Wisława Szymborska. Ogromna tragedia, a co robi prowadzący program? (Nie mogę wypluć z siebie tytułu programu oraz prowadzącego, tracę w niego wiarę). Dzwoni do DWÓCH CHYBA NAJBLIŻSZYCH POETCE OSÓB i zadaje pytanie w stylu "O czym była wasza ostania rozmowa?". Chwile po odejściu Szymborskiej!

Ludzie, czy wy jesteście poważni? To jest pytanie z kategorii "porozmawiajmy o tym za x czasu" nie "zróbmy sobie newsa"! Nie wiem, czy ja robię zbyt duże zamieszanie czy też coś przegapiłem w procesie 'ewolucyjnym' dziennikarstwa, ale wydaje mi się, że pytania o osobę zmarłą, zwłaszcza zadawane osobom bliskim, powinny być stonowane i delikatne. Ba, osoby bliskie powinno się pozostawić parę dni ze swoimi myślami, bliskimi, ze swoją żałobą. Nie można wparowywać w czyjeś życie z butami i pytać "O czym rozmawiałeś ze swoim ojcem, gdy ten wydawał ostatnie tchnienie" KRÓTKO PO ŚMIERCI.

Noż kurwa, człowiek im płacze na antenie, a Ci dalej cisną..

Do następnej notki, już nieco innej..