wtorek, 18 października 2011

Komu obywatelstwo, komu?

Witajcie,
wzrost zainteresowania poczynaniami polskiej kadry narodowej w piłce nożnej jest wprost proporcjonalny do dni, które pozostały nam do EURO 2012. Wraz ze wzrostem zainteresowania zwiększa się u mnie poziom zdziwienia tym, co też wyprawiają działacze PZPN-u we współpracy z Franciszkiem Smudą. Bo to, że w związku jest burdel do potęgi, to wiemy od dawna. Ponadto prawdopodobnie szykuje się kolejna afera związana z ustawianiem meczów w Ekstraklasie, czego dobitnym przykładem jest zakończona wczoraj 10. kolejka naszej ligi. Ale nie o tym mowa, a o dziwnym doprawdy trendzie na jak najszybsze naturalizowanie piłkarzy, którzy mają cokolwiek wspólnego z Polską. Ba, jeszcze niedawno nie trzeba było mieć nawet nic wspólnego z naszym krajem (Olisadebe, Roger), żeby założyć biało-czerwony trykot. W ciągu, powiedzmy, ostatnich dwóch, może trzech lat zostało 'przemalowanych' bodaj (poprawcie mnie, jeśli się mylę) czterech zawodników: Perquis, Boenisch, Polanski i Obraniak. Dodajmy do tego chęć powołania Manuela Arboledy i Thiago Cionka oraz niedawne zamieszanie wokół osoby Melikssona i już mamy prawie gotową jedenastkę. Zostaje nam Szczęsny, Lewandowski i Błaszczykowski, bo ich chyba nikt nie odważy się wyrzucić z kadry.

Chciałem przez to zaznaczyć, iż nie podoba mi się obecna tendencja. Nie daje to szansy młodemu pokoleniu piłkarzy, co obiecywał trener Smuda. Mamy utalentowaną młodzież, po którą z jakiegoś względu selekcjoner sięgać nie chce. Bo przecież łatwiej jest pojechać do Niemiec i ściągnąć rozkapryszonego Polanskiego (to jest człowiek, który negocjował, w której reprezentacji chce zagrać), który nie dostał się do kadry niemieckiej, więc postanowił, że skoro ma dziadka/babcię/mamę/tatę/ciocię/wujka/psa/kota/szynszyla (niepotrzebne skreślić) w Polsce, to on z radością zagra dla naszej reprezentacji. I tak ma się historia ze wszystkim naturalizowanymi piłkarzami grającymi dla nas. Nie chciano ich w macierzystej kadrze, to przyszli do nas. A my się cieszymy jak z wygranej w totka. Na domiar złego warto dodać, że nie są to zawodnicy wybitni. Jasne, Ludovic Obraniak się wyróżnia, gra w podstawowym składzie mistrza Francji, Lille. Ale Polanski nie umie czasami trafić w piłkę, Perquis przeplata dobre zagrania ze złymi, a Boenisch niedawno wyleczył ciężką kontuzję (nie grał ponad rok) i nic nie wiadomo na temat jego formy. Nic więc dziwnego, że Polscy zawodnicy się sprzeciwiają takiemu postępowaniu. Mają pewnie przed oczyma wizję reprezentacji Niemiec z mundialu w RPA, gdzie na 21 piłkarzy 11 było naturalizowanych. Śmialiśmy się wtedy z Niemców, a dziś sami się bronimy "bo przecież wszyscy tak robią". Nóż się w kieszeni otwiera, mówię Wam.

Kończąc mam nadzieję, że zaczniemy szukać talentów u siebie, bo na razie wygląda to tak, jakbyśmy na szybko i na siłę chcieli mieć kadrę, która wcale nie gwarantuje sukcesu na EURO. Bo jak długo nasz zabójczy duet Błaszczykowski-Lewandowski będzie w takiej formie? Życzę im jak najlepiej, ale to też są ludzie.

Bywajcie

poniedziałek, 17 października 2011

Martwe zło- recenzja

Witajcie,
Kino klasy B to taki specyficzny zbiór filmów, które nie silą się (z różnych powodów) na pobicie rekordów oglądalności, zdobywanie nagród w przemyśle czy podbicie serc widzów. Filmy umieszcza się w tym gronie głównie ze względu na budżet, ale także przez np. jakość kręconego obrazu, aktorów-amatorów lub podejście do tematu. Tego typu obrazy najczęściej lądują w szufladce undergroundu i pozostają zapomniane do momentu ściągnięcia przez jakiegoś ciekawskiego internautę. Niektóre filmy jednak zyskują miano kultowych i na zawsze pozostają uwielbianymi przez widzów. Zjawisko to widać zwłaszcza w przypadku horrorów klasy B, których zatrzęsienie można znaleźć w czeluściach Internetu. Jednym z kultowych klasyków kina klasy B jest pierwszy film Sama Raimiego, "Martwe Zło" ("Evil Dead").


Fabuła przedstawia się następująco: piątka przyjaciół udaje się do opuszczonej chatki w środku lasu, żeby miło spędzić czas w swoim towarzystwie. W chacie znajdują księgę umarłych, Necronomicon, za pomocą kasety pewnego profesora odczytują jej zawartość i przywołują żądne krwi i zemsty demony. Ash musi zmierzyć się z bestiami, które opętują jego znajomych jednego po drugim oraz z czającym się Złem.
Nie jest to majstersztyk fabularny, ale nie o to tu chodziło. Widać wyraźnie o co chodziło Raimiemu przy kręceniu filmu. W założeniu miał to być 'zombie flick', w którym będzie mnóstwo gore i czarnego humoru. I ten mix się sprawdza wyśmienicie. 85 minut świetnej zabawy zagwarantowane za pomocą genialnie prostego zabiegu: przestrasz, a potem rozbaw. Każda scena rozgrywa się mniej więcej tak samo: zaczyna się od wyrwania nas z fotela, a kończy na rozbawieniu nas do łez. No bo czyż nie da się uśmiać podczas sceny opętania ręki Ash'a i jego walki z demonem? (warto obejrzeć, wrażenia niezapomniane). Lub w scenie, gdy jedna z opętanych kobiet, partnerka Scotty'ego, zostaje zamknięta w piwnicy, żeby później próbować przekonać chłopaka, że wszystko w porządku. Wszystko wydaje się normalnie, ale za chwilę BUM! Demon powraca, to była tylko gra. Takie jest "Martwe zło". Pełne niespodzianek i czarnego humoru.

W warstwie dźwiękowej jest raczej typowo dla horrorów. Muzyka spełnia swoje zadania (wystraszenie, zaznaczenie groteskowej atmosfery itp.) i doskonale wpasowuje się do sytuacji na ekranie.

Aktorzy grają nieźle. Rzecz jasna widać, że nie są to zawodowcy, ale nie rażą amatorstwem. Wszystko, co dzieje się na ekranie, jest całkiem wiarygodnie przedstawione przez obecne na scenie postaci. Jeśli chodzi właśnie o to, co widzimy, też jest dobrze. Zombie wyglądają fajnie, jest krwawo, wszystko podlane możliwościami technicznymi lat 80-tych. Scenerią w zdecydowanej większości filmu jest chatka, w której mają miejsce wydarzenia przedstawione w filmie. W kilku malutkich scenach jesteśmy poza domkiem, a w jednej lub dwóch jesteśmy w lesie. Zakończenie to tzw. 'cliffhanger', czyli zakończenie, które umożliwia nakręcenie kolejnej części filmu i jednocześnie zobowiązuje do kontynuowania wątku fabularnego z poprzedniej produkcji. "Martwe zło" to trylogia, druga część zebrała równie dobre noty widzów co pierwsza, tak samo trzecia, co świadczy o poziomie wykonania.

Z czystym sumieniem mogę polecić całą trylogię Raimiego. Świetna zabawa, nie męczy i pozostawia dobre wrażenie. Czegóż więcej chcieć po filmie?
Bywajcie

O pracy w Browarach słów kilka..

Witajcie,
W dzisiejszym wpisie podzielę się z Wami moimi przemyśleniami nt. pracy w Browarach Łódzkich. Zaczynajmy!


Tak bardzo nie wiem od czego by tu zacząć. O, wiem. Będzie tu sporo bluzgania. Tak dla ostrzeżenia, żebyście potem nie marudzili jaki to ja wulgarny jestem. Zrozumiecie mnie w momencie, gdy wszystko, co tu napiszę, do Was dotrze. Jeszcze jedno: nie napiszę tu nic o procesie produkcji ani o tym jak wygląda hala czy maszyny. Powód jest prosty: nie ma takiej potrzeby, poza tym zanudzilibyście się na śmierć. A, jeszcze mała legenda:
Puszka- rozlewnia puszek, tam produkuje się różne marketowe śmieci, których cena nie przekracza 2zł
końcówka- miejsce, do którego przychodzą zgrzewki piwa i gdzie kładzie się je na palety
PETy- rozlewnia plasitkowych butelek

Na początek dostałem umowę na tydzień, jako tzw. "OHP-owiec". Zrozumiałe, miałem się określić, czy pasują mi warunki i czy chcę podjąć dalszą współpracę. Od razu mogę powiedzieć, że tydzień to zdecydowanie za mało czasu na pełne zapoznanie się z tym burdelem. W tym pierwszym tygodniu pracowałem na popołudnie i na noc. I tu dochodzimy do pierwszego zgrzytu. BŁ mają pracownika za paproch, którym można rzucać po zmianach i stanowiskach wedle uznania. Dodam tutaj, że mimo tego, że w drugim tygodniu byłem wpisany na rano na puszkę, pracowałem dwa razy od 8 do 16, raz od 14 do 22 i dwa razy na noc. Mimo faktu, iż wyraźnie zaznaczyłem, że studiuję zaocznie i pójdę na noc tylko wtedy, gdy wypadnie mi taka zmiana. Zostałem olany.

Do drugiego zgrzytu doszło w momencie, kiedy wszedłem na halę. Zero klimatyzacji. Nawet głupich plastikowych wiatraczków nie ma (oprócz gabinetów władz wyższych). W lato podobno nie da się wytrzymać. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak wycieńczony i odwodniony może być człowiek po ośmiu godzinach pracy w takich warunkach. Poza tym bardzo łatwo w takiej duchocie o zapalenie płuc. Wystarczy wyjść na dwór się ochłodzić. Nie ma mowy, żebyś nie przyszedł do pracy, jak jesteś chory. O ile nie masz urlopu lub nie dostarczysz zwolnienia, to nie ma szans. Dwa razy zdarzyło mi się pracować z tak chorymi ludźmi, którzy gorączkowali na moich oczach. Nikt się tym oczywiście nie interesuje, bo przecież pracownik to tylko tania siła robocza. A skoro o zdrowiu mowa, opowiem Wam krótką historię. W drugim dniu mojej pracy w stopę dość mocno wbił mi się kawałek szkła (praca polegała na tłuczeniu szklanych butelek, których BŁ już dawno zdaje się nie produkują), który wyciągnąłem w całości praktycznie zaraz po zdarzeniu. Ranę jednak musiałem opatrzyć. Dostałem (uwaga!) trzy gaziki, kawałek bandaża i końcówkę jakiejś starej wody utlenionej. No to się w głowie nie mieści. Dodam na marginesie, że apteczki po części zostały uzupełnione dopiero przed inspekcją. Warto jeszcze nadmienić, że papier toaletowy i mydło warto nosić swoje, tego też nie ma.

I tu dochodzimy do kolejnego problemu z zakładem. Koszty. Nie chodzi tu o te ponoszone przez pracownika, bo te są zerowe. Chodzi o skąpstwo BŁ, jeśli chodzi praktycznie o wszystko. Ciuchy (włącznie z butami!) dostałem używane, kurtkę i spodnie brudne. Buty niestety nosiłem przez cały okres mojej współpracy (dwa rozmiary za duże), spodnie założyłem dwa razy, kurtki w ogóle. Wolałem wybrudzić swoje ciuchy. Nie wierzcie też im w sprawie miejsca i godzin pracy. Jak już wspomniałem, nigdy nie mogłem być pewien, czy uda mi się przepracować cały tydzień na swojej zmianie. I ani razu się tak nie zdarzyło. Miałem też pracować wyłącznie na puszcze, jednak większość dni spędzonych w BŁ przepracowałem na PETach mimo, iż miałem wyraźnie zaznaczone w rozmowie, że nie będę tam pracował ze względu na studia. Tnie się koszty na klimatyzacji (podobno na ogrzewaniu w zimie w szatniach też), rękawice robocze są śmierdzące i zużyte (ja pracowałem w dziurawych), a okulary ochronne nie dałyby rady w starciu ze szkłem. A, ciepła woda to też zakładowa legenda.

Kierownik BŁ to w przeciwieństwie do dyrektora (który jest całkiem miły i idzie się z nim dogadać) człowiek, który przychodzi na każdą halę mniej więcej pięć razy na zmianę, opierdala wszystkich od lewej do prawej i wychodzi. Do tego ma dziwny nawyk mówienia "zrób Pan to, weź Pan tamto". Nie wiem jak Wam, ale mnie to się kojarzy wyłącznie z brakiem ogłady towarzyskiej. Gość się nawet nie trudzi, żeby zapamiętać imiona swoich pracowników (niektóre nazwiska pamięta, w innych przypadkach działa regułka "zrób Pan, weź Pan". Kurwa, wódkę z Tobą piłem, że do mnie tak mówisz?! Za marne 6,35 na rękę? Za olewanie pracowników? Tak nie powinno być. Cóż..

Teraz poświęcę kilka zdań maszynom, na których przyszło mi pracować. Ogółem powiedzieć, że się rozwalają na każdym kroku, to mało. One się ROZPIERDALAJĄ. Na PETach nie działa na zmianie owijarka (owija folię wokół palet), etykieciarka (przylepia naklejki na butelkach) i zgrzewarka (zgrzewa folię na kartonowych tackach). Nie było w zasadzie dnia, żeby wszystkie maszyny działały przez 8 godzin. Na puszce jest troszkę lepiej, ale taki pasteryzator też ma humory. Co się z tym robi? Wzywa mechaników, którzy naprawiają to na (jak sami przyznają) słowo honoru i nie dają gwarancji, że będzie cudeńko działać cały czas. Co z tym robi "góra"? Nic. I tyle. Najbardziej jednak zjebanym pomysłem na umilanie nam życia jest niewątpliwie zgniatanie puszek. Pełnych. Otóż niektóre puszki mają wady. Są 'puknięte', gdzieś się wybrzuszą albo nie są napełnione do końca. Normalną rzeczą jest ich zgniatanie. Dalej jednak jest czyste szaleństwo. Żeby pognieść puszki trzeba je wrzucić do zbiornika i za pomocą dźwigni uruchomić prasę, aby dokończyć dzieła. Musi to jednak zrobić pracownik! Bez żadnej ochrony przed piwem. No tak, przecież dają kartonową przekładkę, to powinno załatwić sprawę. Chuja. Chciałbym zobaczyć kierownika oblewanego wybuchającym z puszek piwem. Człowiek potem śmierdzi i z racji tego, że pod zgrzybiałymi prysznicami nie ma ciepłej wody, musi tak wracać do domu. Paranoja...

Na koniec plusy. Cóż, załoga (oprócz bodaj trzech osób) jest ok. Poinstruują, jeśli czegoś się nie wie, pomogą w razie potrzeby, a i pogadać się z nimi da. Koniec plusów.

Jak zapewne widzicie, pracy w BŁ nie polecam za żadne skarby. Chyba, że będziecie w desperackiej potrzebie znalezienia pracy, a i wtedy róbcie to na własne ryzyko.

Bywajcie

piątek, 7 października 2011

Ludzie i ludziska pt.2

Witajcie,
Oto powracam w glorii i chwale, żeby niszczyć złudzenia i wytykać palcem wszechobecny debilizm, podążanie w tłumie owiec oraz inne dziwne zjawiska występujące wśród ludzi. Tak, oto druga część mojego cyklu felietonów, miłego czytania!

1.Chorągiewki
Tym jakże zaszczytnym mianem określam grupę ludzi nie potrafiących zdobyć się na zbudowanie jakiejkolwiek osobowości, co rekompensują sobie zmienianiem stylu na obecnie modny. Oczywiście nie zważają na kpiny znajomych. "Jestem modny i chuj, jestem fajny/a". Litości, aż tak jesteście spragnieni uwagi? Aż tak doskwiera wam pustka życiowa, że musicie robić z siebie pośmiewisko? Do tej pory myślałem, że nowe trendy to domena młodych pokoleń, dzieciaków wchodzących w dorosłe życie i chcące pokazać się z tej oryginalnej, nikomu nie znanej strony. Jednak ostatnio zauważa się takie zachowania u 40+ latków! Czytałem o zjawiskach menopauzy u kobiet i kryzysu wieku średniego u mężczyzn, ale jeśli u mnie to ma się tak objawiać, to ja strzelam sobie w łeb przed czterdziestką. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia z portalu , żeby zobaczyć, jak to się przedstawia. Ludziom głupieje na starość, ot co. Brakuje im czegoś w życiu i wpadają na genialny pomysł zespolenia się z młodzieżą. Mała rada: TO NIE DZIAŁA W TEN SPOSÓB! Ale cóż.. Chorągiewki to teraz zjawisko tak powszechne, jak hipsterzy i nic na to nie poradzimy. Musimy poczekać aż wyginą, jak dinozaury.

2.JP młodzież
Wiem, że pisałem o nastolatkach w ostatnim wpisie. Nie mogę sobie jednak odmówić przyjemności napisania kilku słów o naszych kochanych pociechach. Młodzież ograniczona emocjonalnie i prawdopodobnie umysłowo wzoruje się na ludziach, którzy nawołują do chędożenia policji (swoją drogą ludzi, którzy kiedyś zapewne obronią ich nic nie warte życia) i noszenia dresów komicznie zacieśnianych na kostkach (doprawdy, nie widzicie w tym nic śmiesznego?). Najgorsze i najmniej śmieszne jest jednak to, że coraz młodsze dzieciaki wchodzą w ten "biznes". Kiedy patrzy się na zdjęcia 12-latków palących papierosy przy piwku, to serce się kraje. Jak ja byłem w tym wieku, to owszem, słuchało się Paktofoniki czy K44, jednak nikt normalny nie myślał nawet o tym, żeby w wieku 12 lat zabrać się za alkohol, papierosy, czy narkotyki. Dla nas wtedy była ważna piłka czy kosz w dzień i jakieś wieczorne zabawy. Doprawdy, nie rozumiem, co się stało z młodymi ostatnimi czasy. Szkoda, bo to nie wróży za dobrze.

3.PZPN
Miałem pisać o środowiskach, ale jest jedna zadra w moim sercu, która nigdy chyba nie zostanie wyleczona. Kocham piłkę nożną. Ci, którzy mnie znają, zapewne o tym wiedzą. Mógłbym rozmawiać o futbolu godzinami i prawdopodobnie nie znudziłoby mi się to nigdy. To, co obecne władze PZPN z panem L. na czele wyprawiają, zakrawa o groteskę. Za Listkiewicza był bajzel, ale przynajmniej reprezentacja osiągała jakieś wyniki. Teraz potrafimy zremisować z drugim zespołem Korei Płd. Co poszło nie tak? Szanuję niezmiernie pana Grzegorza jako piłkarza, ale gardzę nim jako prezes. Aż chciałoby się dołączyć do kibiców śpiewających całkiem popularną ostatnio pieśń o PZPN. Ehh...


Wiem, miało być inaczej. Miało być trochę zabawnie. Ale te środowiska, z którymi mamy do czynienia dzisiaj, po prostu napawają mnie smutkiem. Cóż.. Do następnego, wrócę z lepszym materiałem, obiecuję


Bywajcie!