sobota, 31 grudnia 2011

Podsumowanie roku 2011

Witajcie,
Co roku o tej porze siadam wygodnie w fotelu i dokonuję pewnego rodzaju podsumowania. Co mi się udało? Czego nie dokonałem? Co mogę zrobić? Czego chcę?
Warto raz w roku zastanowić się nad wszystkimi sprawami, które nas dotknęły, ponieważ jest to okazja do przemyślenia, co chcemy poprawić, przy czym trwać.

Swoje podsumowanie zacznę od spraw najbardziej ogólnych. Udało mi się zdać maturę, zdobyłem tytuł technika informatyka i rozpocząłem studia. Te trzy rzeczy to zdecydowanie najbardziej pozytywne aspekty mijającego roku. Troszkę dziwną sprawą było odebranie matury w tekturowej teczce z reklamą ŻAK-a, ale naprawiono to przy okazji oddania mojego dyplomu, który dostałem w ładnej, twardej teczce.

Skończyłem w styczniu 20 lat i w zasadzie nic się w moim życiu nie zmienia. Nadal ssie, ale podchodzę do tego z trochę większą rezerwą niż zwykle. Oczywiście nie da się tak przez cały rok, ale trzeba zachowywać dystans, bo można oszaleć. Za niespełna miesiąc będzie 'oczko' i również nie sądzę, aby cokolwiek miało się zmienić. Mam pracę, całkiem dobrą pracę, za znośne pieniądze (wierzcie mi, nie jest tak źle jak w innych zakładach) i w otoczeniu ciekawych ludzi. Studiuję dziennikarstwo i komunikację społeczną na Uniwersytecie Łódzkim i bawię się tam całkiem nieźle. Dziękować za to mogę ludziom, z którymi przyszło mi się uczyć w grupie.

A jak z blogiem? Cóż, napisałem w tym roku 24 notki. Notki różne, recenzje, felietony, teksty okolicznościowe. Można powiedzieć, że brakowało mi momentami weny, czasem siły, a niekiedy po prostu czasu. Największym powodzeniem cieszyły się notki, które udało mi się wypromować na wykop.pl. 371 wyświetleń i burzliwa dyskusja to niewątpliwie powód do radości i dodatkowa motywacja do pracy. Niestety administracja serwisu nie lubi jak się wrzuca więcej niż jeden link z tego samego serwisu mimo faktu, iż napisałem, że materiały pochodzą z mojego bloga. Cóż, szkoda.

Co chciałbym osiągnąć w nowym, 2012 roku? Na pewno napisać ok. 100 notek. To jest mój priorytet i chciałbym to osiągnąć, a wystarczy pisać 8-9 notek na miesiąc. Chciałbym także zacząć promocję swojego bloga na różnych stronach, forach itp. itd.
Dalej, chcę uspokoić swoje życie prywatne.. Bez komentarza
Ostatnia sprawa, chcę kontynuować studia w wymarzonym kierunku, żeby spełnić swoje marzenie i robić to, co naprawdę lubię.

Czego życzę Wam? Dużo szczęścia i spokoju, bo z tymi dwiema rzeczami można spokojnie podbijać świat :)

środa, 28 grudnia 2011

A Thousand Suns- recenzja

Witajcie,
Linkin Park to zespół, który wydaje swoje płyty bardzo regularnie. Mówię tu oczywiście o studyjnych albumach, które wychodzą mniej więcej co 3, 4 lata. Zaangażowanie Linkinów w projekty takie, jak "Reanimation" czy "Collision Course" (nagrana z Jay-z), a także osobne płyty członków grupy (Fort Minor Mike'a czy Dead by Sunrise Chestera) mogą poniekąd usprawiedliwiać częstotliwość wydawania albumów zespołu. Dodatkowo wszelakie działalności charytatywne podejmowane przez LP, takie jak Power The World czy Download for Haiti (jest ich o wiele więcej, ale to już na inną rozprawę), dodatkowo opóźniają nagrywanie płyt. Nie zmienia to jednak faktu, iż chłopaki ciągle pracują nad nowym materiałem, koncertują i robią masę innych rzeczy. Tyle słowem dygresji, zajmijmy się teraz nową płytą Linkinów, wydaną w 2010 roku "A Thousand Suns". A że płyta to dość rewolucyjna, to przekonacie się czytając notkę.


Okładka od razu mówi nam, co nas czeka. Rewolucja. Nowy styl. Faktycznie, ATS to całkowicie nowa i za razem inna produkcja od dotychczasowych dokonań Linkin Park. Udało się LP dokonać rzeczy dość intrygującej, mianowicie podzielili fanów na tych krytycznie nastawionych do zmian oraz na tych, którzy dostrzegają w ATS interesującą zmianę i zmianę tę polubili. Już po "Minutes to Midnight" można było spodziewać się czegoś innego. Poprzednia płyta była lżejsza, było nieco więcej elektroniki, trochę mniej rapu (co z drugiej strony jest nieco usprawiedliwione tym, że Mike robi na scenie coraz więcej), ale jednocześnie mniej powtarzalności. Spójrzcie na to z tej strony: gdyby Linkini grali przez 10 lat to samo, to szybko byśmy się tym znudzili.
"A Thousand Suns" to po trochu eksperyment, po trochu album, a po trochu poszerzanie horyzontów członków zespołu. Widać to w szczególności na koncertach, gdzie dzieje się całkiem sporo. Wróćmy jednak do domowych pieleszy i słuchania w samotności. Jak sprawdza się nowa płyta Linkin Park jako całość? Powiem dyplomatycznie: nie tak dobrze, jak Hybrid Theory czy Meteora, chociaż z drugiej strony ciężko jest porównywać wcześniejsze płyty z obecną. Istnieje jedna, bardzo ważna przyczyna: są to bardzo różne projekty, różne brzmienia i różne priorytety. Zresztą sami członkowie zespołu powiedzieli w jednym z wywiadów, żeby tego nie robić, ponieważ oni sami chcieli zrobić coś nowego. I tu właśnie doszło do podziału wśród fanów: jedni nie mogą znieść zbyt dużej wg nich dawki elektroniki, drugim się podoba i mówią o zmienianiu się wraz z zespołem. Ja stoję bliżej tej drugiej strony. Fakt, że podoba mi się ewolucja zespołu na nowej płycie wcale nie oznacza, że zaraz zacznę słuchać muzyki elektronicznej. Poza tym uważam, że nowy album niesie ze sobą coś dla każdego: jest trochę pop-rocku, rapcore'u, elektroniki i parę smaczków w postaci krótkich utworów (płytę otwiera bardzo klimatyczne "The Requiem"), które nadają płycie rangę albumu koncepcyjnego, czyli takiego, który dobrze działa jako długa całość (47-minutowa całość).
A jak brzmią pełne utwory? Bardzo dobrze się ich słucha, szybko wpadają w ucho i mimo naszpikowania elektroniką miło upływa czas. To mniej więcej tak samo jak w przypadku "Reanimation", nie była to płyta w stylu LP, to było coś wykraczającego poza materiał mimo faktu, że na album składały się same remiksy. Na sukces obu płyt ma spory wpływ Joe Hahn (Mr.Hahn), który w zespole pełni funkcję speca od elektroniki (spec to trochę mało powiedziane), a także reżysera i producenta teledysków. Jego wkład w album słychać w każdym utworze i widać, że razem z Mikiem mieli sporo zabawy przy tworzeniu kawałków.
Nowy album Linkin Park zapowiadany jest na 2012 rok i z jednej strony mam nadzieję, że chłopaki utrzymają formę i wysoki poziom swojej pracy, a z drugiej strony chciałbym usłyszeć w albumie kolejny powiew świeżości, dzięki któremu będziemy znów cieszyć się solidną produkcją.

sobota, 24 grudnia 2011

Poczuj magię tych świąt

Witajcie,
dzisiaj odstąpię od napisania notki w moim stylu, dzisiaj będzie trochę bardziej refleksyjnie. Jako że mamy święta, wszyscy ulegają magii tego czasu, w którym dzieją się cuda i spotykamy rodzinę, o której mogliśmy nic do tej pory nie wiedzieć. Ot, taka magia.

Jak spędziłem dzisiejszy dzień? W gronie rodzinnym. Zjadłem chyba milion rodzajów ryb (mówię Wam, ludzka kreatywność przechodzi moje pojęcie), każda smaczniejsza i bardziej pomysłowa od innej. Oprócz tego takie spotkanie niczym nie różni się od zwykłego przyjęcia, z tą różnicą, że na początku jest opłatek i nieśmiertelny barszcz z uszkami. Mówię Wam, ta potrawa przetrwa apokalipsę. Później się siedzi, rozmawia (uczysz się? pracujesz? masz dziewczynę?) głównie o pierdołach, ale czas spędzony na tych pogadankach mija jakoś inaczej, lepiej. Dziwna sprawa, jakkolwiek byście nie narzekali na brak świątecznej magii to trochę jednak w tym jest, że zbiera się cała rodzina i każdy się uśmiecha, rozmawia, dobrze się bawi w swoim towarzystwie. Oczywiście, jest w tym trochę oszustwa, trochę gry, ale i tak całkiem to przyjemne.

Kto najbardziej czeka na święta? Z pewnością małe dzieci, oczarowane magią świąt, mikołaja, prezentów i innych pierdółek. Z wiekiem perspektywy się zmieniają i święta stają się 3-dniowym przyjęciem z potrawami, których normalnie się na stole nie widzi. Ja bardzo lubię same przygotowania do świąt: gotowanie, ubieranie choinki, małe porządki itp. Reszta to już tylko konsumpcja w gronie różnym. I w sumie też fajnie.

Na zakończenie: Chciałbym złożyć wszystkim moim czytelnikom (a wiem, że paru Was tam jest.. dziękuję Wam :)) życzenia Wesołych Świąt. Po prostu niech będą radosne, bierzcie od życia to co najlepsze i szykujcie się na sylwestra :)

PS. Do końca roku wypuszczę jeszcze tylko recenzję nowej płyty Linkin Park- A Thousand Suns i podsumowanie 2011 roku (jak zwykle).
HO HO HO

wtorek, 20 grudnia 2011

Księga Cmentarna- recenzja

Witajcie,
Dziś po raz pierwszy zrecenzuję książkę. Książkę wiele obiecującą i jednocześnie potwierdzającą zasadę "nie oceniaj książki po okładce". Autorem jest Neil Gaiman (jego rodzina wywodzi się z Polskich Żydów), który współpracował w 1990 roku z sir Terry Prachettem, kiedy światło dzienne ujrzał "Dobry Omen". W ogóle sam Gaiman jest pisarzem, który lubuje się w fantastyce, science fiction i książkach grozy. Tytułem, który ja przeczytałem, była powieść wydana w 2008 roku, "Księga Cmentarna"


Moja kopia książki miała na okładce logo Radia Zet i szczerze przyznam, że nie nastroiło mnie to zbyt optymistycznie. Miałem trochę racji, ale o tym później. Reszta okładki wygląda całkiem fajnie, główny rysunek przedstawiający parę trzymająca się z ręce na tle ich nagrobków oddaje to, co w tytule i poniekąd reszcie książki.
Historia opowiada o małym chłopcu, jedynym, który przetrwał masakrę jego rodziców i małej siostrzyczki (A teraz konkurs! Z jakiej książki zerżnął autor? Czas do końca recenzji!). W jakiś magiczny sposób (jest to opisane w książce, ale 1,5-roczny malec posiadający taką samoświadomość to niespotykana sprawa) dzieciak zdołał uciec z domu i schronić się na lokalnym cmentarzu, gdzie trafia pod opiekę państwa Owensów. Należy dodać w tym miejscu, że Owensowie nie żyją od bardzo dawna, nie przeszkadza im jednak to w tym, żeby dziecko przygarnąć, opiekować się nim i wychowywać. Mały Nikt (bo takie imię dostaje chłopiec) otrzymuję także Swobodę Cmentarza, co pozwala mu na widzenie w ciemności, porozumiewanie się z duchami itp. Otrzymuje także opiekuna imieniem Silas, który uczy go życia na cmentarzu, załatwia lekcje duchowej magii (Znikanie, Nawiedzanie, Strach itd.) i jest mentorem Nika (Nik to zdrobnienie Nikt'a). Ponadto na chłopca poluje morderca jego rodziny.
Wiecie co? Pachnie mi tu inną historią (konkurs nadal trwa!)...

A co sprzedaje nam Neil Gaiman? Krótką historyjkę dla dzieci. Czcionka jest dość duża, więc kolejne strony w zasadzie się pożera. W ten sposób książka staje się stosunkowo krótka. Ma ona ok. 300 stron, a czyta się ją, jakby miała 100. Tak samo było w wypadku "Roku wilkołaka" S.Kinga, tylko że wtedy powieść (a raczej zbiór luźno ze sobą powiązanych opowiadań) miała 120 stron i normalną czcionkę, tu poczułem się troszkę oszukany. Dalej, cała książka składa się z ośmiu rozdziałów i mamy tu do czynienia z ośmioma delikatnie powiązanymi ze sobą opowieściami o kolejnych przygodach Nika, których finał i ostateczne powiązanie poznajemy w siódmym i ósmym rozdziale. I fakt, że niektóre ciekawe pomysły nie zostały dostatecznie rozwinięte, pokazuje tylko lenistwo autora. Co z Nocnoskrzydłymi, postaciami wybitnie epizodycznymi, jednak dużo ciekawszymi niż ghoule? Z drugiej strony bardzo ciekawy pomysł z tymi ghoulami, Bramą ghouli i w ogóle całym tym światkiem. Gaiman ma dużo pomysłów i byłyby one dużo ciekawsze, gdyby spróbował je jakoś ambitniej rozpisać. Poza tym książka podąża standardową ścieżką młodego bohatera:
1.Znalezienie się w nowym miejscu, do którego się nie pasuje. Ma to miejsce zazwyczaj po masakrze dokonanej na najbliższej rodzinie.
2.Dostosowanie się do nowej rzeczywistości.
3.Nauka umiejętności, zaklęć etc.
4.Pokonanie głównego złego,
więc nie ma tu jakichś zaskoczeń. Aczkolwiek muszę przyznać, że końcówka trochę mnie zasmuciła.

Chciałbym nawiązać jeszcze do jednej rzeczy, mianowicie postaci Silasa. To zdecydowanie najciekawsza postać w książce. Obdarzony mroczną przeszłością, nie wiadomą i niepewną. Poza tym z powodów niejasno podanych zatrzymany pomiędzy dwoma światami, jednak wyrozumiały i poniekąd kochający swojego podopiecznego. To o nim chciałbym się czegoś dowiedzieć!
Tu tkwi właśnie główna wada książki. Wspomniałem już o tym, ale trzeba to podkreślić: nie zostały wykorzystane prawie żadne dobre pomysły. Wszystkie te ciekawsze podane nam są w malutkich porcjach, w ogóle nie są rozwinięte i pozostawiają uczucie niedosytu.

Niewątpliwą zaletą książki są rysunki. Zawsze poświęcałem minutkę, żeby przyjrzeć się ilustracjom przy każdym rozdziale. Szkoda, że ze względu na prawa autorskie nie mogę ich tu umieścić, bo warto by się im przyjrzeć.
Kolejną fajną rzeczą są umiejętności, które Nik opanowuje w trakcie swojego pobytu z duchami. Znikanie czy Strach to niewątpliwie rzeczy, które umilają lekturę.

Komu mógłbym polecić tę książkę? Zdecydowanie młodzieży, ponieważ długość, język i lekkość prowadzenia fabuły to bardzo przystępne rzeczy dla młodych ludzi, zbyt leniwych, żeby przeczytać coś ambitnego.

A na zakończenie rozwiązanie konkursu! Książka, o której pisałem w kontekście do "Księgi Cmentarnej" to.... HARRY POTTER! Wierzcie mi, oprócz wymyślenia nowej scenerii Gaiman nie zrobił praktycznie nic, żeby jakoś się odróżnić od powieści o młodym czarodzieju. I to też wkurza.

Pozdrawiam

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Alive and well- Final Fantasy

Witajcie,
Dzisiejszą notką rozpoczynam nowy, po "Ludzie i Ludziska" (które trochę zaniedbałem, ale nie bójcie się, niedługo znowu ponarzekam) cykl wspomnieniowy o grach, które określane są jako evergreen'y, czyli gry wiecznie żywe. Nie chciałem swojego cyklu nazywać tak, jak zrobiło to CD-Action, więc wymyśliłem tytuł, który daje się tłumaczyć jako "Żywy i mający się dobrze". Będą tu głównie tytuły, które ukształtowały moje spojrzenie na gry, ale nie wykluczam pojawienia się tutaj nieco bardziej znanych tytułów.



Pierwszą grą, która tutaj się pojawi jest Final Fantasy z 1987 roku. Stworzona przez Square gra niesie ze sobą niesamowitą historię. Przed stworzeniem gry, Square znajdowało się na skraju bankructwa. Ówczesny prezes firmy, Hironobu Sakaguchi, postanowił, że ostatnia gra będzie RPG-iem. Stąd właśnie pochodzi nazwa sagi, Final Fantasy, która miała być finalną produkcją Square. Sakaguchi był wtedy bardzo wymagającym szefem i gdy firma przewidywała sprzedaż ok. 200.000 sztuk gry, on zażądał pół miliona. Sam też zaczął kampanię reklamową swojego dziecka i m.in. to wpłynęło na ostateczny sukces gry. Final Fantasy był grą przełomową dla Japończyków i odniosła ogromne zwycięstwo na polu gier wideo. Europa i Ameryka zawdzięcza pojawienie się FF na rynku gorącym przyjęciem Dragon Quest, wcześniejszej gry na NES (Nintendo Entertainment System, pierwsza konsola Nintendo, zawdzięczamy jej m.in. Contrę i Super Mario Bros.). Przetłumaczenie gry na angielski zajęło im aż 3 lata (w międzyczasie ukazała się druga część sagi, z którą było bardzo duże zamieszanie, bo niewiele brakło, a nie ukazałaby się w Europie!) i reszta świata mogła ujrzeć FF w roku 1990. Dlaczego gra osiągnęła tak miażdżący sukces?



Przede wszystkim rewolucyjne jak na swoje czasy grafika i dźwięk oraz nowoczesny gameplay. Ale od początku:

1.Grafika
Oczywiście mamy tu do czynienia z 8-bitową paletą kolorów, która doskonale spełnia swoje funkcje. Wszystko jest jasne i oczywiste, tam gdzie jest zamek, widać zamek (a musicie wiedzieć, że nie we wszystkich produkcjach było to takie oczywiste) i tak dalej w nieskończoność. Grafika podczas starć była uboga, ale zawierała wszystkie niezbędne informacje dotyczący bitwy. Postacie i ich HP, polecenia, które bohaterom wydajemy oraz nazwy przeciwników, z którym toczymy walki. Wszystko to jest umieszczone, a dodatkowym smaczkiem jest to, że drugi plan starcia zmienia się wraz ze zmianą miejsca na mapie świata (lochy, lasy czy statek itp.). Przypominam, że FF na NES to rok 1987, więc na tamte czasy była to swego rodzaju rewolucja.

2.Dźwięk
Nobuo Uematsu, sztandarowy twórca ścieżek dźwiękowych to wszystkich "fajnali", od początku stawiał sobie i konkurencji niebotycznie skomplikowane zadanie przeskoczenia siebie pod względem jakości. Od pierwszego FF ścieżka dźwiękowa była jednym z najważniejszych czynników, dzięki którym gry te odnosiły sukces. Klimatyczna i odwzorowująca wydarzenia na ekranie muzyka (oczywiście ograniczona "bebechami" NES-a) wpada w ucho i umila czas spędzony przy rozgrywce. Stworzył też "Victory theme" jeden z dwóch utworów, który ukazywał się w każdej grze z serii.


3.Gameplay
Rozgrywka przy eksploracji świata wygląda dość standardowo, mając na myśli oczywiście standardy tamtych lat. Jednak wychodząc na mapę świata widać zmiany. Do pewnego momentu będziemy poruszać się pieszo. Później jednak dostaniemy pod kontrolę łódkę, statek, statek powietrzny, kanoe i skuter śnieżny. Imponujące. Walka rozgrywana w systemie turowym stała się sztandarowym systemem serii, przerwanym dopiero przy okazji siódmej, mojej ulubionej, części. Najważniejsze, że gra się płynnie, czas upływa przyjemnie, a do tego nie ma żadnej taryfy ulgowej (co było standardem RPG-ów, jak i innych gatunków, lat 90. i niektórych późniejszych). To sprawia, że gracze, którzy wymagają trudnej gry, mają co robić i długie godziny spędzą na dobijaniu swoich postaci do X poziomu, co jest konieczne w późniejszych fragmentach gry.

4. Fabuła
W nienazwanym świecie, gdzie cztery kryształy żywiołów decydują o porządku na globie, dzieje się źle. Światło kryształów gaśnie i świat pogrąża się w chaosie. Ludzie nie tracą jednak nadziei, bo zgodnie z przepowiednią, mają nadejść czterej Wojownicy Świata, którzy mają przywrócić utracony porządek i pokonać złego Chaos'a.
Muszę w tym miejscu napisać, że motyw kryształów przebija się niemal we wszystkich gier przed erą PS2. Zanika wprawdzie w ósmej i dziewiątej części serii, ale nadal odciska swoje piętno na świecie gier i sposobach prowadzenia rozgrywki oraz fabuły. Sporo jest też motywów z podróżowaniem w czasie, co też zapoczątkowała pierwsza część.
Fabuła zawsze była najlepszą cząstką wszystkich gier pod szyldem Square (znowu, do czasów FF X), zawierała mnóstwo zwrotów akcji i niespodziewanych wydarzeń. Pozostaje tylko pozazdrościć wyobraźni.

5.FF I po latach
Sukces Final Fantasy I spowodował przeniesienie tejże gry chyba na wszystkie dostępne konsole. Niezmieniana w warstwie rozgrywki, systematycznie unowocześniana, FF I ukazała się na SNES (Super NES), Family Computer, WonderSwan Color, GameBoy Advance, Playstation, PSP, a nawet na iOS.


Można z czystym sumieniem stwierdzić, że jedynka, obok siódmej części, to "fajnal", który odcisnął największy ślad na rynku gier wideo. Ciągle portowana na nowe konsole (ostatnio dostępna również przez PSN), jest jedną z najbardziej ukochanych przez fanów częścią znakomitej serii mistrzów w swoim fachu, Square. Późniejsze części potwierdziły tylko dominację FF na rynku i choć w Europie było sporo zamieszania w związku z brakiem dwóch gier FF (co zostało później naprawione), nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z fenomenem.