czwartek, 23 sierpnia 2012

Living Things- recenzja

Witajcie,
W końcu wracam. Na tym mógłbym zakończyć ten kompletnie mijający się z tematem wstęp, ale należy się moim kilku czytelnikom małe usprawiedliwienie. Ogólnie mogę powiedzieć, że miało to związek z brakiem czasu jak i warunków do regularnego publikowania moich przemyśleń. Gdyby się w to zagłębić, to jest w tym trochę mojej winy, nie upilnowałem kilku spraw, a kryzys pisarski, który przechodzę od kilku miesięcy (wierzcie mi, nie ma nic bardziej irytującego dla kochającego pisać człowieka niż twórcza niemoc) wcale mi nie pomagał. Zaczynam się podnosić z ziemi i wracam, żeby po raz kolejny siać popłoch wśród hołoty :) Jednocześnie jest to pierwsza notka na moim nowym laptopie, więc mam dwa powody do zadowolenia. A swój powrót zaczynam mocno....


Tak, moi drodzy, Linkin Park 26 czerwca wypuścił na świat swoje najnowsze dzieło- Living Things. Zanim jednak przejdę do omawiania płyty, trzeba powiedzieć o podobieństwach do poprzednich "nowych" płyt: Minutes to Midnight i A Thousand Suns. Otóż LT, tak jak poprzednie albumy, wywołało po raz kolejny temat czy LP dobrze zrobiło zmieniając styl i tak dalej do porzygu. Bo tak naprawdę fanom zespołu znudziło się to przy MTM. Linkini ewoluują, robią muzykę, w którą wkładają coraz więcej pracy (kto przed ATS widział Chestera grającego na bębnach i jednocześnie śpiewającego na kilka różnych tonacji, ten dostanie ode mnie dyplom), co widać na koncertach (vide notka o OWF). Malkontentom należałoby w tym wypadku zadać pytanie: Czy naprawdę chcielibyście, żeby Linkin Park przez 10, 20 czy 30 lat grali taką samą muzykę, żeby ich albumy się powtarzały i żeby na koncertach brzmiała ta sama melodia? Warszawski koncert LP pokazał dobitnie jaką chłopaki dysponują energią i jak doskonale bawili się i bawić będą na koncertach oraz przy tworzeniu albumów.
Czy mnie osobiście zadowala kierunek, w którym podąża zespół? Jak najbardziej. Uwielbiam starsze albumy, moimi ulubionymi piosenkami LP nadal są In The End i Faint, ale nie mogę również zaprzeczyć, że cholernie podobają mi się nowe albumy. Przecież różnorodność piosenek zawartych na płytach pozwala dotrzeć do każdego. Przecież nikt nie zaprzeczy, że zarówno np. Given Up i powiedzmy Castle of Glass to piosenki genialne.
Ale, ale.. Przejdźmy do samej płyty

1. Pierwsze spotkanie
Living Things zaczynają się w najlepszy możliwy sposób- Lost in The Echo to nie dość, że najlepsza piosenka na płycie, to jeszcze niesamowicie energiczny wstęp do albumu. Fantastyczne tempo, świetne słowa (które wg mnie odnoszą się do wszystkich, którzy narzekają na kierunek rozwoju LP) i doskonały balans między rapem Mike'a, wokalem Chestera oraz rozłożeniem akcentów na resztę zespołu dają idealny rezultat. Potem jest bardzo nastrojowo, LT w całości niemal pozwala spokojnie rozsiąść się w fotelu i rozkoszować dźwiękami płynącymi z głośników (In My Remains, I'll be Gone, Castle of Glass i Roads Untravelled), jednocześnie nie będąc łzawymi balladami. Nie zrozumcie mnie źle, jedna taka jest na płycie. Powerless doskonale wpisuje się w zasadę zespołu, żeby umieszczać na płycie jedną wolniejszą i nastrojowo inną piosenkę. Równoważą w ten sposób ciężar gatunkowy jednocześnie uspokajając nieco słuchacza (Powerless to ostatnia piosenka na płycie).

Podobać może się szczególnie fakt, że widać, jak bardzo chłopaki dorośli muzycznie przez te parę lat. Ciężko stwierdzić, czy Living Things to najlepsza płyta LP w historii, ale nie ma wątpliwości, że walczy o serca tych, którzy są nieprzekonani. W pewnym sensie im się to udaje. Fani zespołu, nawet Ci najbardziej krytyczni muszą przecież docenić przemyślane dźwięki, które do nich docierają. Mimo dość mocno zaznaczonej obecności elektroniki w najnowszym albumie, płyta ciągle pozostaje w klimatach dobrego rocka. Nie jest to już nu metal, szedłbym tu bardziej w stronę alternatywy, ale pięknym jest fakt, że coraz ciężej jest zaszufladkować muzykę Linkinów, co też było ich celem. Mission Accomplished, wszystko.

2. Zalety
W zasadzie o wszystkich zaletach zdążyłem już wspomnieć. Dojrzałość, różnorodność, świetne słowa utworów i przede wszystkim nastrój, który nie opuszczał mnie aż do Until it Breks. Dobrą rzeczą jest również fakt, że LP przybrało dobre tempo wydawania płyt. ATS usłyszeliśmy w 2010 roku, LT dwa lata później. Nie oczekuję wprawdzie nowej płyty co roku, wszyscy przecież chcemy, żeby chłopaki pracowali nad dobrym materiałem, a nie nad przyspieszonym oczekiwaniami fanów materiałem. Keep up the good work :)

3. Wady
No właśnie, mam problem z tą piosenką. Jest to zdecydowanie najmniej równy utwór na płycie. Pierwsze przesłuchanie nie wróżyło nic dobrego, jednak po około piątym zacząłem trochę doceniać utwór. Dlaczego? Druga część jest zdecydowanie dobra, nareszcie melodia zaczyna składać się ze słowami w jakąś całość i wszystko zaczyna nabierać sensu. Niestety, reszta piosenek jest na tyle ułożona i gatunkowo inna, że Until it Breaks jest najsłabszym utworem z Living Things.
W zasadzie jest to jedyna rzecz, która doskwiera mi w LT, a niewiele brakowało do doskonałości.

4. Podsumowanie
Living Things to zdecydowanie najbardziej nastrojowy album w dyskografii LP. Oprócz Until it Breaks, którego ciągle nie mogę rozgryźć, reszta piosenek jest bardzo dobrze napisana, zagrana i wykonana, co będzie przekładało się na różnorodność występów na żywo. Podobać może się również fakt, że chłopaki wykonują coraz cięższą robotę, przy okazji znajdując w tym przyjemność. To cieszy i daje nadzieję, że kolejne albumy będą jeszcze lepsze.
Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz