Witajcie,
Kino klasy B to taki specyficzny zbiór filmów, które nie silą się (z różnych powodów) na pobicie rekordów oglądalności, zdobywanie nagród w przemyśle czy podbicie serc widzów. Filmy umieszcza się w tym gronie głównie ze względu na budżet, ale także przez np. jakość kręconego obrazu, aktorów-amatorów lub podejście do tematu. Tego typu obrazy najczęściej lądują w szufladce undergroundu i pozostają zapomniane do momentu ściągnięcia przez jakiegoś ciekawskiego internautę. Niektóre filmy jednak zyskują miano kultowych i na zawsze pozostają uwielbianymi przez widzów. Zjawisko to widać zwłaszcza w przypadku horrorów klasy B, których zatrzęsienie można znaleźć w czeluściach Internetu. Jednym z kultowych klasyków kina klasy B jest pierwszy film Sama Raimiego, "Martwe Zło" ("Evil Dead").
Fabuła przedstawia się następująco: piątka przyjaciół udaje się do opuszczonej chatki w środku lasu, żeby miło spędzić czas w swoim towarzystwie. W chacie znajdują księgę umarłych, Necronomicon, za pomocą kasety pewnego profesora odczytują jej zawartość i przywołują żądne krwi i zemsty demony. Ash musi zmierzyć się z bestiami, które opętują jego znajomych jednego po drugim oraz z czającym się Złem.
Nie jest to majstersztyk fabularny, ale nie o to tu chodziło. Widać wyraźnie o co chodziło Raimiemu przy kręceniu filmu. W założeniu miał to być 'zombie flick', w którym będzie mnóstwo gore i czarnego humoru. I ten mix się sprawdza wyśmienicie. 85 minut świetnej zabawy zagwarantowane za pomocą genialnie prostego zabiegu: przestrasz, a potem rozbaw. Każda scena rozgrywa się mniej więcej tak samo: zaczyna się od wyrwania nas z fotela, a kończy na rozbawieniu nas do łez. No bo czyż nie da się uśmiać podczas sceny opętania ręki Ash'a i jego walki z demonem? (warto obejrzeć, wrażenia niezapomniane). Lub w scenie, gdy jedna z opętanych kobiet, partnerka Scotty'ego, zostaje zamknięta w piwnicy, żeby później próbować przekonać chłopaka, że wszystko w porządku. Wszystko wydaje się normalnie, ale za chwilę BUM! Demon powraca, to była tylko gra. Takie jest "Martwe zło". Pełne niespodzianek i czarnego humoru.
W warstwie dźwiękowej jest raczej typowo dla horrorów. Muzyka spełnia swoje zadania (wystraszenie, zaznaczenie groteskowej atmosfery itp.) i doskonale wpasowuje się do sytuacji na ekranie.
Aktorzy grają nieźle. Rzecz jasna widać, że nie są to zawodowcy, ale nie rażą amatorstwem. Wszystko, co dzieje się na ekranie, jest całkiem wiarygodnie przedstawione przez obecne na scenie postaci. Jeśli chodzi właśnie o to, co widzimy, też jest dobrze. Zombie wyglądają fajnie, jest krwawo, wszystko podlane możliwościami technicznymi lat 80-tych. Scenerią w zdecydowanej większości filmu jest chatka, w której mają miejsce wydarzenia przedstawione w filmie. W kilku malutkich scenach jesteśmy poza domkiem, a w jednej lub dwóch jesteśmy w lesie. Zakończenie to tzw. 'cliffhanger', czyli zakończenie, które umożliwia nakręcenie kolejnej części filmu i jednocześnie zobowiązuje do kontynuowania wątku fabularnego z poprzedniej produkcji. "Martwe zło" to trylogia, druga część zebrała równie dobre noty widzów co pierwsza, tak samo trzecia, co świadczy o poziomie wykonania.
Z czystym sumieniem mogę polecić całą trylogię Raimiego. Świetna zabawa, nie męczy i pozostawia dobre wrażenie. Czegóż więcej chcieć po filmie?
Bywajcie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz